Róża bez kolców
Miała pani rację. Tak jak zawsze, prawda? – Obcy głos po
drugiej stronie linii stawał się coraz bardziej znajomy dla zaspanej Meredith.
Była trzecia w nocy, gdy po zaledwie dwóch godzinach niespokojnego snu kobietę
zbudził natarczywy dzwonek telefonu domowego. Na początku stwierdziła w
myślach, że nigdzie się nie wybierze, zbyt zmęczona, jednak po piątym sygnale
tknęło ją dobrze znane przeczucie.
Prędko wstała, narzuciła na ramiona sweter i zbiegła po schodach prosto do
salonu.
Ściskając w
palcach słuchawkę, czekała na wieści. Proste słowa, ni to stwierdzenie, ni
pytanie, powędrowały do samego centrum umysłu medium. A mimo tego potrzebowała
więcej szczegółów.
– Kto mówi…? –
zapytała, chcąc się upewnić, czy dobrze rozumuje.
– Ach, proszę mi wybaczyć – odparł mężczyzna
wyraźnie skruszonym tonem. – Dzwonię
późno i nawet się nie przywitałem. Tu Andrew Coolidge. Znalazłem panią w Internecie
zaraz… to znaczy wtedy, kiedy…
Meredith
przysiadła na samej krawędzi starej, wysłużonej kanapy, bezwiednie bawiąc się
skręconym kablem telefonu. Serce stanęło jej w gardle. Minęło osiem dni od
czasu odejścia Matthew, chłopca, który nieszczęśliwie zginął w wypadku
samochodowym. To, że odezwał się brat nieboszczka, musiało oznaczać jedno…
– Spisałem dane. Pomyślałem, że jestem to pani
winien. Niesłychane.
– Co się stało?
Gdzie teraz przebywasz? Jeannie?
– Cóż. Wystarczyło na moment spuścić ją z oka.
Wcześniej z nią rozmawiałem, usiłowałem przekonać do dobrych wyborów i tak
dalej, ale marny ze mnie psycholog. Zgodnie z twoją… pani zapowiedzią, Jane
próbowała odebrać sobie życie. Musiałem podnieść własną rodzinę na duchu, więc
wykorzystała sytuację. Wpadłem tam chyba w ostatniej chwili. Zamknęła się w
łazience. Wyważyłem drzwi… – przerwał i pociągnął głośno nosem – …całą podłogę zalewała krew. Podcięła żyły
ostrym nożem z ząbkami. Prawie się tam poślizgnąłem… Wezwałem pogotowie i
owinąłem nadgarstki Jane papierem toaletowym, bo nie wiedziałem, co robić! Była
nieprzytomna i blada, puls słabo wyczuwalny… W szpitalu mi powiedziano, że
jedną nogą z pewnością zawitała na tamtym
świecie. I przypomniałem sobie o pani. Przeżyłem koszmar, ale uratowałem ją.
Zresztą, do zdarzenia doszło już przedwczoraj. Dopiero niedawno Jane się
przebudziła. Zapłaciłem za łóżko obok sali, żeby stróżować. Jej babcię zabrano
tymczasowo do hospicjum dla osób starszych. Nie wiadomo, co dalej.
– Andrew…
bardzo wam współczuję – wyznała Meredith cicho. – Jak się ma obecnie?
– Jest z nią źle. Koszmarnie źle. Dowiedziałem
się od jednego z lekarzy, że po próbie samobójczej czeka ją długa
rekonwalescencja. Nie tylko fizyczna, ale i psychiczna. I… na razie wymówiła
tylko jedno zdanie… i chciałaby się z panią kiedyś zobaczyć. Ponoć to ważne.
– Chodzi o
Matthew?
– Tak sądzę. Jeśli to nie byłby dla pani
problem… do diaska, mogę nawet zapłacić! Boję się o nią. Że stanie się wrakiem
i skończy w zakładzie zamkniętym.
– Nie
potrzebuję pieniędzy – zarzekła się Meredith. – Tak naprawdę, to Jane nie jest
mi obojętna. W pewnym sensie sama zadecydowałam o tym wydarzeniu, przeprowadzając
Matthew przez ostateczne pożegnanie. Myślę, że zjawię się u niej dzisiaj po pracy.
Podaj adres.
– Nie wiem, jak się odwdzięczę. Znajdujemy się
w szpitalu Lakeshore, nieopodal Parku Północnego. W recepcji dowie się pani o
reszcie. Z wizytą nie będzie problemu.
– W takim razie
do zobaczenia, Andrew – westchnęła kobieta.
– Dziękuję! Proszę wracać do łóżka.
Przepraszam za ten telefon, zwyczajnie straciłem poczucie czasu.
Meredith
odłożyła słuchawkę na widełki i rozmasowała obolały łokieć. Nie pamiętała, o co
się uderzyła, ale nieprzyjemny prąd wzdłuż kości przyćmiewało zmartwienie.
Aura, w
przeciwieństwie do ludzkich ust, nie kłamała nigdy, toteż ciemna, gęsta mgiełka
wokół postaci Jane oznaczała nieszczęście. Pani Dawn na długo nią przesiąkła.
Wszystkie tragiczne przeżycia z jej własnej przeszłości, niczym przyczajone
myszy, wypełzły z kątów i próbowały zaatakować ze zdwojoną mocą. Jednak była
medium, potrafiła poradzić sobie z tym natłokiem emocji i miała niezawodne
sposoby, żeby oczyścić duszę z negatywnych wpływów innych jestestw. Rozmyślała
nad tym, jak pomóc Jane.
– A może chcesz
mnie jedynie o czymś poinformować? – spytała. Przeniosła się już do kuchni i
zaparzyła rumianek, którego delikatny zapach sukcesywnie uspokajał rudowłosą.
Siedziała przy małej lampce, ogrzewając dłonie o ceramiczną powłokę gorącego
kubka. Dopóki rozważania nie zaczęły splątywać się w kołtuny, a na wpół
przymknięte powieki nie zmusiły kobiety, by ponownie zawitała w sypialni, popijała
napar małymi łyczkami, wsłuchując się w ciszę.
*
– Proszę,
proszę. – Wąskie usta jednej z najstarszych bibliotekarek wykrzywił złośliwy
uśmiech. – Wreszcie przyłapana na spóźnieniu, idealna Dawn. Przy twoim
stanowisku już się roi od studentów, a ciebie nie ma! A tu jeszcze kawka,
herbatka, ciasteczko…
Meredith
poczerwieniała ze złości. Madame Rogerstone, jak kazała na siebie mówić starsza
pani, niegdyś wprowadzała ją w tajniki zarządzania książkami, lecz po dowiedzeniu
się o licznych zdradach męża chętnie pluła jadem w każdym kierunku, wyżywając się
na młodszych protegowanych. Stawało się to szczególnie uciążliwe, kiedy
wszystkie pracownice biblioteki uniwersyteckiej zbierały się w jednym pokoju i
spędzały tam przerwę. Kwadratowe, duszne pomieszczenie o szarych ścianach
zawsze przyprawiało Meredith o mdłości, niestety musiała gdzieś zostawiać płaszcz oraz rzeczy osobiste.
– Barbaro, nie
przesadzaj, to tylko dziesięć minut. I wcale nie zauważyłam żadnego tłumu –
warknęła w odpowiedzi do madame Rogerstone. Położyła torbę obok swojego
ulubionego fotelu i wyciągnęła z niej jedynie komórkę. Lekkie odzienie
wierzchnie zamierzała zabrać ze sobą. Pogoda dopisywała, ciepło
rozprzestrzeniało się po Chicago, dlatego założyła jedynie prosty żakiet w
kratkę.
– Nie tym
tonem. Poza tym mam dla ciebie specjalne wyzwanie – orzekła Barbara. Była niska,
przysadzista, z dwoma podbródkami i nierówno pofarbowanymi na rubinowo,
krótkimi włosami. Jej wizerunek dopełniały grube szkła okularów, nudne
marynarki i plisowane, czarne spódnice za kolana. Wielu ludzi natomiast
rozbawiał jej ogromny pieprzyk, osadzony w pobliżu żabich, czerwonych ust. – Przychodzi dzisiaj jakiś tam informatyk.
Będzie instalować nowiutkie programy w komputerach. Masz dopilnować, aby
naszemu gościowi nie zabrakło nic do picia. Przygotuj też poczęstunek, tylko
niech nie je nad klawiaturami! Broń Boże! – Pokiwała palcem wskazującym, dodając
powagi swoim instrukcjom. – Bądź gotowa około dziesiątej. I bez wymówek.
– Dlaczego nikt
nie zapytał mnie o zdanie? – Meredith nie była zachwycona pomysłem madame
Rogerstone. – Wolałabym być informowana o takich rzeczach wcześniej. A co,
jeśli byłabym umówiona w sprawie bibliografii ze studentami?
– Trudno!
Dowiedziałam się o tym rano – odparła z kpiącym uśmiechem. – No, już, ptaszku,
bierz się do roboty. Nie trać cennych chwil ukochanej pracy – dodała, wpychając do ust dwa obsypane cukrem ciasteczka.
Pani Dawn z ochotą
wypełniła to polecenie, choć w dalszym ciągu czuła ukłucie złości w okolicach
żołądka. Do gderania i krytycznych uwag Barbary przyzwyczaiła się dawno temu,
jednak nie rozumiała, w jakim celu miała za zadanie stać nad informatykiem i
przyglądać się jego działaniom. Czyżby uniwersytet najął do wgrania
oprogramowania nastolatka, którego trzeba będzie pilnować, by nie korzystał
nierozważnie z połączenia internetowego i nie wchodził na strony dla dorosłych?
Sam pomysł rozbawił Meredith, toteż w nieco lepszym nastroju zasiadła za potężnym
pulpitem wykonanym z ciemnego, wypolerowanego na błysk drewna. Przepadała za tym
miejscem, mimo że w większości kręciła się po całej bibliotece, zawierającej
się w pięciuset metrach kwadratowych. Każda pracownica miała własne biurko, a
przed nim tabliczkę z niewielkim przedziałem liter. Było to ułatwieniem dla
instytucji, zwłaszcza że studenci liczyli się w tysiącach. Meredith obsługiwała
osoby, jakich nazwiska rozpoczynały się na literę R, S, T, U lub V. Jako że
tradycyjne karty biblioteczne wycofano, to w komputerach trzymano całe elektroniczne
bazy danych – szybkie oraz skuteczne rozwiązanie na ogarnięcie setek pozycji
książkowych, uczniów i przybywających zapisów.
– Cześć, Mer! –
zawołała Tess z sąsiedniego stanowiska. – Najgorszy dzień, poniedziałek, za
nami, co?
– Na szczęście
wtorki są zwykle udane. Hej – odparła pani Dawn, zajmując wygodne krzesło z oparciami
obitymi zamszem. – Przed momentem doznałam gniewu Rogerstone – westchnęła,
spoglądając na jasny ekran komórki. Od półtorej tygodnia nie kontaktowała się z
Rickiem i było jej z tym źle, zwłaszcza że myślała o nim więcej, niż by sobie
tego życzyła. Ona też tęskniła, ale wiedziała, iż jeszcze nie czas na powroty.
– Rany boskie, ta
kobieta powinna się zmienić, inaczej nie zostanie miło zapamiętana po przejściu
na emeryturę. – Tess przewróciła oczyma. Była czarnoskórą kobietą, starszą od
Meredith o pięć lat. Nosiła czarną trwałą a la afro i nie rozstawała się z bogatym
wisiorem w etnicznych kolorach. Lubiła rozmawiać o trójce swoich pociech, a jej
jasna, połyskująca aura zawsze zaskakiwała medium. Taki spokój ducha i
równowagę widywała u ludzi niezwykle rzadko.
– Zgadzam się…
Któregoś dnia, gdy zostanie samotna, pożałuje całej tej zgryźliwości – rzekła
Meredith, uruchamiając komputer. Po wpisaniu skomplikowanego hasła, złożonego z
dziesięciu cyfr, na ekran wskoczyła tapeta przedstawiająca zdjęcie czerwonej
róży w makro. Autorem tej fotografii był Anthony Dawn. Dzięki pasji i
profesjonalizmie ojca posiadała mnóstwo albumów, a w nich rozmaite etapy
swojego życia i uwiecznione chwile z matką. Również dzięki byciu fotografem mężczyzna
poznał obecną małżonkę…
Tato nie jest kobieciarzem, ale typem dżentelmena z
klasą i urokiem osobistym. Mijają już trzy lata od wypadku mamy, a on staje się
coraz bardziej samotny. Nie zaniedbuje mnie, lecz gaśnie, tak jak gasną gwiazdy. Przystojny wdowiec w kwiecie wieku mógłby z łatwością znaleźć kogoś,
jednak tato boi się zranić uczucia jedynego dziecka. Powoli wkraczam w trudny
wiek buntów, nieprzystępności i wiecznie skwaszonych min. Po szkole zabiera
mnie do swojego małego zakładu fotograficznego na obrzeżach Chicago. Tam
odrabiam lekcje, uczę się i przyglądam z ukrycia różnym klientom. Milczę niczym
zaklęta, by nie przeszkadzać. Zresztą nie interesują mnie cuda techniki, tylko porozwieszane
na ścianach przykładowe portrety i ujęcia z sesji. Stoję przed nimi godzinami i
układam w głowie historie tych ludzi, dopasowując do nich elementy, które
magicznym sposobem same pojawiają się w moim umyśle. Ojciec twierdzi, że mam
zbyt bujną wyobraźnią. Nie wie, że kryją się za nią znacznie większe talenty.
Pewnego dnia zjawia się ona. Oliwkowa karnacja i
kruczoczarne włosy sugerują śródziemnomorskie korzenie. Jest zabójczo piękna.
Wystarczy mi jedno spojrzenie, by wiedzieć, iż za kilka miesięcy jej pobyt w
Stanach Zjednoczonych będzie nielegalny, a od ciężkiej harówki w hotelu jako
pokojówka już od tygodni dręczą ją bóle kręgosłupa.
– Dzień dobry! – mówi z trochę udawaną radością. Pochyla się nade mną z
uśmiechem. – Śliczne te rude loczki.
– Dzień dobry – odpowiadam cichutko, garbiąc się. –
Ten ślad zniknie.
– Jaki ślad, maleńka?
Zerkam na jej ręce. Choć lewą dłoń chowa w kieszeni
skórzanej kurtki, po prostu wiem, że jest ona zabandażowana przez poparzenie
olejem. Nie zdążę odpowiedzieć. Z ciemni wyłania się ojciec. Już pierwszy
kontakt z tą kobietą owocuje iskrami i diametralną zmianą jego samopoczucia. Ściąga
jej płaszcz. Następuje krótka pogawędka o pogodzie. Pani poprawiła fryzurę i
dała się posadzić na wysokim stołku. Za nim rozprzestrzeniał się biały ekran, ale
zaraz potem…
– Przepraszam za wścibskość, ale czy ta dziewczynka to
pańska córka? – pyta kobieta, wskazując na mnie palcem.
Ojciec włącza oświetlenie i przygotowuje aparat.
– Taak, to moja mała Meredith.
– Nie wyparłby się pan dziecka, jesteście niesamowicie
podobni do siebie.
…pojawiają się tam różne czarno-białe migawki.
Wstrzymuję oddech i patrzę na tło jak urzeczona, obserwując z perspektywy
trzeciej osoby ich rozwijającą się znajomość. Przeskakują szybko, niestety już
rozumiem, co oznacza pojawienie się Regine.
A mama?
– Założę się, że pierwsze ujęcie będzie doskonałe. Z
taką aparycją…
– Dość już tych komplementów!
– Uśmiech! Z ząbkami! O tak, wyśmienicie…
Nie chcę dalej patrzeć. Udaję się do kąta i
krzyżuję ręce, smutna, rozczarowana oraz naburmuszona. Pięć minut później tato
oznajmia pani, by odebrała zdjęcia za cztery dni. Jest pozytywnie zaskoczona
krótkim czasem oczekiwania. Żegna się i szybko opuszcza zakład, a ojciec wreszcie zaczyna okazywać zainteresowanie jedynaczką. Widzi, że coś zepsuło mój humor.
– Co się stało, słoneczko?
– Nie chcę, żebyś brał ślub z Regine! – krzyczę, kopiąc
pomarańczowy plecak z wizerunkiem Myszki Miki.
– Słucham…? Jaką… jaką Regine?
– Nieważne. I tak to zrobisz. Nienawidzę cię.
– Halo! Ile trzeba
sterczeć?
Meredith gwałtownie
zaczerpnęła powietrza i wzdrygnęła się. Pogrążona w przeszłości, zupełnie nie
zauważyła, kiedy do jej stanowiska podeszła jakaś dziewczyna, na oko dwudziestokilkuletnia.
Nie wyglądała na zadowoloną z jakości usług rudowłosej bibliotekarki, natomiast
pani Dawn, mogąca pochwalić się doskonałą pamięcią, kojarzyła ją z widzenia. Nawet
tego ranka zauważyła, że czai się przy jednej z kolumn i tajemniczo rozgląda po
bibliotece. Choć było to dość podejrzane, Meredith miała zbyt wiele na głowie,
by rozpatrzyć wszelkie ewentualności, zresztą ludzkie dziwactwa zupełnie jej
nie interesowały. Uśmiechnęła się niemrawo do śniadej brunetki i poruszyła
myszką, chcąc przegonić z pulpitu bąbelkowy wygaszacz.
– Proszę mi
wybaczyć. W czym mogę pomóc? – spytała uprzejmie. „Chyba muszę się napić tej kawki” pomyślała z ironią.
Dziewczyna przygryzła
wąską, dolną wargę i podrapała kciukiem nos.
– Więc… sprawa
niełatwa. Otóż jestem absolwentką uniwersytetu i… i poszukuję kronik.
– Kronik?
Sprawdzała pani ich dostępność na naszej stronie internetowej? Jako że kilka z
nich zaginęło…
– Nazywam się Rose.
Shelby Rose.
Meredith przyjrzała
się uważniej młodej kobiecie. Czuła, że coś jest nie w porządku, ale zachowała
spokój. Wystukała na klawiaturze podane imię oraz nazwisko. Elektroniczna karta
Shelby prezentowała się niezwykle ubogo. W okresie studiów wypożyczyła zaledwie
siedemnaście pozycji, podczas gdy niektórzy najbardziej zachłanni studenci w ciągu jednego semestru
potrafili przeczytać ich aż pięćdziesiąt.
– Zawsze byłam na
bakier z książkami – wyznała dziewczyna z wesołością. – Poza tym studiowałam
matematykę. I skończyłam z wyróżnieniem w garści!
– Widzę… –
odmruknęła bibliotekarka. Udając, że sprawdza coś w bazie danych, wpisała w
wyszukiwarkę „Shelby Rose Chicago”. Oprócz kilku wyników ze znanego portalu dla
społeczeństwa z całego świata, nie znalazła niczego konkretnego. Kliknęła więc
we wszystkie trzy profile, szybko sprawdzając każdy z nich. Dopiero na ostatnim
ujrzała w awatarze znajomą twarz. Tablicę zapełniały wpisy sprzed dwóch lat z
kondolencjami i zniczami.
„Byłaś taka kochana! Śpij dobrze, przyjaciółko.”
„Na zawsze w naszych sercach [*]”
„Nie uwierzę w to. Nie chcę. Życie jest
niesprawiedliwe!!!”
„Nigdy nie zapomnę twoich dowcipów i tego uśmiechu…
Shel!”
– Hej, co tam
robisz? – burknęła Shelby, próbując zajrzeć na ekran. Meredith w ekspresowym
tempie wyłączyła przeglądarkę i starła z czoła drobne kropelki poru.
– Chodźmy –
zadecydowała, wstając raptownie.
– No! Wreszcie
jakaś sensowna wiadomość. Swoją drogą, dawno z nikim nie gawędziłam, ale bardzo
śmiesznie jest przysłuchiwać się tej ludzkiej paplaninie. Setki nieskładnych
zdań, jedno ględzi przez drugie. TO ma być komunikacja?! TO?!
Meredith nie
wymówiła ani słowa, dopóki obie nie znalazły się w ustronnym miejscu, z daleka
od niepożądanych spojrzeń. W dziale z cennymi księgami, które udostępniano
jedynie do czytelni, Shelby wydała z siebie ciche „wow”.
– Wiesz, że nie
powinno cię tu być, prawda? – zaczęła niepewnie Meredith, patrząc na
dziewczynę.
Wzruszyła
ramionami.
– Dlaczego? Każdy
może wejść do biblioteki, Jezu…
– Chodziło mi o
twój… twój stan fizyczny. A raczej metafizyczny – uściśliła łagodnie rudowłosa.
– Jesteś duchem. Nikt poza mną cię nie widzi. A ja, wykorzystując wrodzony dar,
pomagam takim jak ty w przejściu do zaświatów.
Shelby skrzyżowała
ręce na piersiach.
– Och, myślałam, że
jesteś bardziej rozrywkowa… – jęknęła. – Naprawdę? Naprawdę będziesz usiłowała
wepchnąć mnie do wirującej pralki bez wody i proszku?
– Co? – wykrztusiła
Meredith. Oskarżenie panny Rose zbiło ją z pantałyku.
– Każdy ma inne
wyobrażenie o śmierci. Nigdzie się nie wybieram. A – nie mam możliwości. B –
czuję się lepiej niż kiedykolwiek za życia. C – dopiero teraz spełniam marzenia!
Wybijam się poza te rozmiękłe i zagubione kluchy, które snują się po mieście
jak obłąkani z pobliskiego szpitala dla psycholi. Nie próbuj tego zepsuć, a
może zostaniemy przyjaciółkami – odpowiedziała Shelby, zadowolona ze swojej
przemowy.
– N-no dobrze…
Później wrócimy do głównego tematu. Czego szukamy?
Ciemnobrązowe oczy
dziewczyny błysnęły. Jej energia zupełnie różniła się od tej niewyrażonej
pustki, bijącej od większości zagubionych dusz. Przez tak długi czas, jak
przypuszczała Meredith, Shelby zdążyła wytworzyć swoistą barierę, sktuczenie zatrzymującą
ją na ziemi.
*
Poszukiwania
potężnego, czarnego albumu, którego końcowe wpisy były oznaczone datami z dwa
tysiące szóstego roku, zajęły pół godziny. Meredith nawet nie sądziła, że
straci tyle cennego czasu wśród nieuporządkowanych tomisk. Postanowiła zająć
się bałaganem przy najbliższej okazji. Za to Shelby wyglądała na mocno
podekscytowaną faktem odnalezienia kroniki, którą prowadziła własnoręcznie.
– Fotografowałam,
robiłam zdjęcia na wykładach, wycieczkach, wpisywałam działania matematyczne,
różne wspomnienia… – wyjaśniła, patrząc z czułością na trzymany pod pachą
Meredith zbiór.
Pani Dawn podwinęła
rękaw marynarki i przelękła się, gdy ujrzała na zegarku godzinę. Za pięć
dziesiąta.
– Świetnie, ale na
razie muszę się zająć innym problemem. W wolnej chwili z chęcią poprzewracam
dla ciebie strony i wysłucham każdej twojej opowieści! – mówiła, idąc w
kierunku gabinetu madame Rogerstone. Shelby dosłownie deptała jej po piętach.
– Będę za tobą
chodzić, dopóki nie spełnisz mojej woli.
– Wierz mi, że usługiwanie
upierdliwym duchom to moja pasja! – syknęła Meredith. Już prawie dosięgała klamki. W środku
prawdopodobnie czekał informatyk.
– Co takiego?
Rudowłosa zastygła
w bezruchu i spojrzała w bok. Mężczyzna wydawał się speszony, ale dziwnie
znajomy. I przyglądając się mu, poczuła bardzo wyraźnie zapach deszczu… Dwa kawałki błękitnego nieba. Odbicie w
szybie i upomnienie o parasolce. Nigdy nie pomyślałaby, że w ogromnym Wietrznym
Mieście można spotkać kogoś dwa razy. On chyba też rozpoznał Meredith, ponieważ
usta rozciągnął mu przyjazny uśmiech, a niechęć, spowodowana tajemniczymi
słowami kobiety, opadła.
– My się już
spotkaliśmy, prawda? – zapytał wysoki blondyn. – Mike Hopkins, profesor na
wydziale informatycznym. – Wyciągnął dłoń, którą ona z chęcią uścisnęła.
Uczucie
młodzieńczego rozpłomienienia wypełniło żołądek Meredith. Nie wiedziała,
dlaczego, ale od razu zapałała do niego sympatią. Medium w tych sprawach nigdy
się nie myliło. Doskonale czuła się przy Ricku, Tess i najbliższej rodzinie. A
teraz doszedł Mike o elektryzującej sile ducha.
– Ale ciacho –
wyszeptała Shelby prosto do ucha pani Dawn. – Ciekawe, jak wygląda nago!
Meredith z trudem
powstrzymała się od uszczypliwego komentarza.
– Zaprowadzę pana
do pracowni komputerowej i przygotuję kawę. Może być?
– Chętnie – odrzekł
z uśmiechem Mike. – Z dwiema łyżeczkami cukru. Powinienem wiedzieć o jakichś
hasłach?
– Nie, nie ma
żadnych. Shel… to znaczy… mam nadzieję, że będzie się miło tu panu pracowało. –
Meredith zarumieniła się. Bezwstydne rozważania panny Rose wprawiały ją w
zażenowanie.
– Idealny!
Szczupły, szeroki w barkach… Błagam, załatw mi z nim randkę!
Cała trójka
przeszła do przestrzennego, wypełnionego słońcem pomieszczenia, w którym
znajdowało się sześć rzędów biurek i sześćdziesiąt komputerów. Mike położył
teczkę obok pierwszego z nich i podrapał się z konsternacją po głowie.
– Hm, przypuszczam,
że skończę za około cztery godziny. Na szczęście programy są… lekkie. – Puścił perskie oczko.
– Chciałeś
powiedzieć: na nieszczęście! Bo ja mam całą wieczność, żeby na ciebie patrzeć i
podziwiać… – powiedziała rozmarzona Shelby.
Mike rozsiadł się i
wyjął płyty oraz brązowe, eleganckie etui, w których znajdowały się równie
szykowne okulary. Założył je i spojrzał na Meredith.
– To co, kawa?
Nowy rok rozpoczynam premierą trzeciego przypadku. Czuję, że poświęcę dla Rozmów znacznie więcej czasu niż w minionym roku. Te postaci żyją we mnie i domagają się uwagi! Życzmy sobie wszystkiego najlepszego. Dziękuję tym, którzy są nadal ze mną. A cały rozdział wraz z kolejnymi trzema dedykuję zniecierpliwionej Agnieszce. Pojawi się dużo nowych bohaterów, a Meredith będzie miała wprost urwanie głowy.
_ _ _
Pierwsza, jutro przeczytam <3
OdpowiedzUsuńDobrze <3
UsuńPrzeczytałam ^^.
UsuńZacznę od tego, że bardzo się cieszę, że wreszcie coś tutaj napisałaś, miałaś bardzo długą przerwę :(. I choć zdecydowanie wolę fanficki potterowskie od opowiadań autorskich, to jednak "Rozmowy pozaziemskie" są opowiadaniem, które bardzo mi się podoba i byłabym zawiedziona, gdybyś je porzuciła. Dlatego fajnie, że udało ci się napisać ten trzeci przypadek, byłam ciekawa, co na niego planujesz, skoro ukończyłaś już drugi.
Nie zawiodłam się ;). Odcinek czytało mi się bardzo dobrze i stanowił fajne wprowadzenie w trzeci przypadek. Fajnie też, że nawiązałaś do poprzedniego i do kwestii Jeannie (wgl jak ona ma w końcu na imię: Jeannie czy Jane? Bo raz piszesz tak, raz tak). Jej sytuacja jest nieciekawa, najwyraźniej dziewczyna bardzo przejęła się utratą chłopaka i nie potrafi sobie z tym poradzić. Dobrze, że znalazł ją Andrew. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wyjaśnisz, co się z nią dalej stało. Swoją drogą, podoba mi się to nawiązywanie w przypadkach do poprzednich spraw, oraz do jakiegoś życia prywatnego postaci. Bo przecież te sprawy dzieją się jedna po drugiej, nie są jakimiś zupełnie wyrwanymi z kontekstu wycinkami. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo fajniej, jak jest wszystko spójne i powiązane ze sobą.
O, widzę, że faktycznie nowe postacie. Ten duch Shelby, czy informatyk, którego imienia zapomniałam, chyba nawet kiedyś miałaś ich w kartach postaci. Mam dziwne wrażenie, że on coś namiesza, może Meredith zacznie do niego coś czuć, zamiast wrócić do Ricka? Bo bez powodu byś go nie wprowadzała, skoro on nawet nie jest duchem.
Ciekawi mnie ten przypadek. Zastanawia mnie, czy Shelby w ogóle wie, że jest duchem, i czy do Meredith przyszła, bo mimo wszystko potrzebuje jakiejś pomocy? No i zastanawia mnie, jak ona zginęła, i jak Mer uda się sprawić, że w końcu przejdzie na drugą stronę, skoro na razie sprawia wrażenie, jakby nie miała na to ochoty?
A te jej uwagi na temat tamtego faceta mnie nieco rozbawiły, serio ^^.
Ogólnie wrażenia po czytaniu są bardzo dobre, mam nadzieję, że w tym roku znajdziesz więcej czasu na pisanie nowości ^^. Bo jestem ciekawa, co się wydarzy dalej :).
Doczekałam się <3. Wieczorem skomentuję.
OdpowiedzUsuńSuper. Szkoda tylko, że nie działa obserwowanie :(
UsuńOjej :>! Nowa postać i to męska, i to przystojna! Może coś się stanie w życiu Mer i... zauroczy się. W końcu jest młoda ^^.
UsuńNie wiem czemu, ale Shelby jakoś nie przemówiła do mnie - racze irytuje mnie, chociaż jej docinki o wyglądzie nago mnie rozbawiły :D.
Mam nadzieję, że Mer nie zapomni o Jane i ją odwiedzi. Biedna dziewczyna, dobrze, że chłopak zadzwonił :((
Yeah! Nareszcie :)
OdpowiedzUsuńCo do cieszenia się, że napisałaś jak popoporzedniczka? No jasne!
Jeszcze jedno: Czemu przypadek? Strasznie mnie to zastanawiało i zastanawia :P
No i znowu nareszcie! Nowe postacie :) Lubię je :D Choć czasem mi się mylą jak się nabałaganiują.
No i co rocznie :) WENY!
Jejku! Jaki nielogiczny komentarz napisałam :)
UsuńWybacz...
Nowy przypadek jest świetny! Dopiero udało mi się zerknąć na Rozmowy Pozaziemskie. Nowy przypadek jest bardzo ciekawy, ale wolę zdecydowanie historyjki o Teddym Lupinie... Zapraszam do mnie pojawił się drugi epizod wojennej miniaturki.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że dopiero teraz. Tak się zagalopowałam z obowiązkami, aż nie miałam kiedy tu zajrzeć, ale teraz naprawiam błąd. Mer to ma przechlapane z tymi duchami, Shelby mnie by wyprowadziła z równowagi już na starcie. Irytująca duszyczka. Mam nadzieje, że panience Dawn uda się uratować to nieszczęsne dziewczę od samobójstwa, bo nie sądzę, by po czymś takim wylądowała w miłym świecie. No i Mike ... <3 Coś czuje, że to będzie konkurencja dla Ricka. :D
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział!
Ze sporym opóźnieniem, ale przybyłam.
OdpowiedzUsuńLubię Shelby. Jest... no cóż, trochę stuknięta - jak dla mnie, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, trochę złośliwa i nachalna, ale ja lubię takie postacie, więc jest jak najbardziej okej.
Retrospekcja, wspomnienie (nie mam pojęcia, jak to nazwać) było dobre. Młodziutka Mer, jej owdowiały ojciec i kobieta, która w przyszłości zostanie jego żoną. Świetnie pokazałaś talent Meredith do... no, do wszystkiego. O ile zrozumiesz mój tok rozumowania.
Mike'a nie kojarzę za bardzo - pojawił się w poprzednim rozdziale? Bo jeśli tak, to przepraszam, ale go nie pamiętam. To pewnie wynika z tego, że dawno temu czytałam wcześniejsze przypadki, a przerwa była w sumie kilkumiesięczna.
W każdym razie rozdział naprawdę mi się podobał i czekam na więcej.
Pozdrawiam i życzę weny ;)
Cały czas zastanawiam się o co chodzi z tą Shelby. Zaraz, zaraz... coś mi świta, że przedstawiłaś ją w bohaterach. Zresztą, zaraz sprawdzę. Nie mam pomysłów na zbrodnię popełnioną w trzecim przypadku. Muszę nad tym dłużej pomyśleć. Od razu wyobraziłam sobie jak wygląda Barbara. Po wyglądzie jak i zachowaniu nie wygląda na miłą. Brakuje mi Ricka :(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :*
Cieszę się, że wreszcie dotarłam na Twojego bloga ; ) Muszę Ci powiedzieć, że długi nie wiedziałam o nowej notce. Całe szczęście zdążyłam nadrobić zaległości, więc wracam z komentarzem. Już na wstępie zaznaczę, że bardzo lubię Twój styl. Choć piszesz w trzeciej osobie, doskonale potrafisz oddać emocje każdej z postaci, co jest nie lada trudnym zadaniem - każdej z nich poświęcasz odpowiednią ilość uwagi.
OdpowiedzUsuńZakończenie poprzedniego przypadku było jakby niedokończone, całe szczęście cała sprawa teraz się wyjaśniła. Naprawdę mi przykro, że dziewczyna próbowała popełnić samobójstwo... Andrew nie mógł pilnować jej dwadzieścia cztery godziny na dobę, a wystarczyła chwila nieuwagi, by stracić ją z oczu. Mam nadzieję, że Jane się z tego wyliże, pogodzi się ze śmiercią Matta, bo naprawdę na to zasługuje.
Cieszę się, że przedstawiłaś czytelnikom wycinek z przeszłości Mer. Dzięki temu mogłam poznać ją nieco z innej strony - w końcu to w dzieciństwie kształtują się nasze osobowości.
Od razu polubiłam Shelby! Jest taką pozytywną duszyczką, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szczera i bezpośrednia - podobają mi się takie postacie. Poza tym ciekawi mnie, dlaczego nie chce przejść na drugą stronę i jak Meredith jej w tym pomoże. Rozbawiły mnie jej opinie na temat informatyka ^^ Swoją drogą... jego również umieściłaś w zakładce "bohaterowie", więc przypuszczam, że będzie dość istotny w całym opowiadaniu.
Pozdrawiam Cię serdecznie i czekam na nową notkę :* Proszę, informuj mnie, bo blogger coś nie działa ;(
Ten blog został nominowany do Liebster Award. Więcej informacji - http://wszystko-zaczyna-sie-od-marzen-story.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)