28 lipca 2014

Przypadek 3.3

Jasny punkt w ciemności.

Był to ekran telefonu, który oświetlił połowę salonu w domu przy E 57sth. Wibracje zburzyły ciszę, jaka panowała w pomieszczeniu i obudziły Meredith, która przed godziną ucięła sobie płytką drzemkę. Przetarła powieki i sięgnęła po komórkę leżącą na etażerce tuż obok kanapy. Najpierw sprawdziła godzinę. Dochodziła dwudziesta pierwsza i w Chicago zapadł późny wieczór.

Dostała wiadomość tekstową od Ricka. Ostatni raz widziała się z nim kilkanaście dni temu, później, jak przypuszczała, ich obojga pochłonęła praca. Meredith między biblioteką i wizytami u Jacqueline studiowała akta pozostawione przez detektywa, i przygotowywała się do sięgnięcia po jakąś niewyjaśnioną sprawę. Robiła to jednak bez pośpiechu i zwykle w chwilach, kiedy nie mogła znieść psychicznego bólu. Nie zagłuszała go już lekami.

Przed otworzeniem pikselowej koperty położyła telefon na piersi i pozwoliła popłynąć nieoczekiwanym łzom. Przez incydent z Jane czuła się pusta i wyprana z jakichkolwiek pozytywnych emocji. Aura niedoszłej samobójczyni odcisnęła na medium duże piętno, wywołując przygnębienie. Meredith miała wrażenie, że jest przytwierdzona do sofy niewidzialnym ciężarem skumulowanej złości i rozpaczy. Z telefonem wciąż spoczywającym na piersiach chwyciła obiema dłońmi za koc i z trudem dźwignęła się w górę. Od razu doznała zawrotów głowy, jakby przez ostatnie minuty obracała się wokół własnej osi w obłąkańczym tańcu. Parę razy odetchnęła głęboko, a później opuściła na podłogę bose stop i nałożyła klapki. Chwiejnym krokiem podeszła do okna i otworzyła je na oścież, niechcący strącając łokciem pusty, szklany wazon. Niegdyś ciągle przechowywała w nim kwiaty; ostatni zeschnięty bukiet wyrzuciła w połowie kwietnia i do tej pory nie skomponowała świeżego. Odstawiła przedmiot na zapełnioną dokumentami ławę i włączyła lampkę. W prawej ręce ściskała komórkę. Boczna dioda połyskiwała cyklicznie na niebiesko, informując o nieodebranym esemesie. Meredith nie bardzo chciała go odczytywać, przeczuwając, że chodzi o niecierpiącą zwłoki sytuację. Marzyła o relaksacyjnym wieczorze spędzonym z dobrą książką i resztkami czekoladowego ciasta, a potem o kąpieli i błogim śnie.. Z westchnięciem odblokowała ekran i odczytała wiadomość. Była krótka i zawierała zaledwie cztery słowa.

Mogę wpaść na moment?

Myślała o oddzwonieniu, ale ostatecznie wybrała prostszą opcję i odpisała Rickowi. Zgodziła się na prośbę mężczyzny, jednak ostrzegła, że miała za sobą ciężki dzień i być może nie zdoła mu pomóc. W esemesie zwrotnym detektyw podziękował; był już w drodze i zarzekał się, że nie potrzebuje dużo czasu.

Meredith miała około kwadrans, aby przygotować się na te niespodziewane odwiedziny. Poszła do łazienki, po drodze zapalając wszystkie lampy. Sztuczne oświetlenie podkreślało zaczerwienienia i piegi; wyglądała bladziej niż zazwyczaj. Czasem nie znosiła własnego lustrzanego odbicia. Zdjęła szary, porozciągany sweter i pobieżnie wyszorowała zęby. Makijaż zmyła po wizycie w szpitalu, dlatego po obmyciu twarzy przypudrowała cerę i delikatnie pociągnęła rzęsy czarnym tuszem. Gęste, rude włosy przeczesała i spryskała wiśniową mgiełką zapachową. Nie miała zamiaru przypodobać się Rickowi. Chodziło o to, aby czuła się dobrze w swoim ciele, witając gościa. Meredith przygotowała także drobny poczęstunek. Zaparzyła dla Ricka kawę i wyjęła z kredensu puszkę z ciastkami. Wypełniony talerzyk postawiła na stole, który uprzednio wytarła morką ściereczką. Doskonale znała upodobania detektywa względem kofeinowego napoju, ale mleko wraz z cukrem przygotowała osobno, stawiając dodatki obok granatowego, ceramicznego kubka ozdobionego białym napisem "miłego dnia". Należał do Ricka i Meredith nigdy z niego nie skorzystała. Dla siebie wolała szklanki lub porcelanowe filiżanki z chińskiej zastawy, jaką udało jej się kupić lata temu w chicagowskim antykwariacie.

W oczekiwaniu na przybycie detektywa wyszła na zewnątrz i przysiadła na włochatej, brudnej wycieraczce. "Ją też wypadałoby zmienić", pomyślała przelotnie, otulając się cienkim płaszczem. Obserwowała spokojną okolicę otuloną zmierzchem i ciepłym brzaskiem przydrożnych latarni. W domach naprzeciwko płonęły żółte prostokąty świateł. Niedaleko jacyś młodzi chłopcy grali w koszykówkę i Meredith wsłuchała się w odgłos piłki uderzającej o betonową płytę. Chłodne, nocne powietrze znacznie orzeźwiło rudowłosą. Było jej całkiem przyjemnie siedzieć tak przed drzwiami i nie myśleć o niczym zbyt intensywnie.

Zadarła brodę do góry i spojrzała w granatowy firmament usiany małymi, srebrnymi punktami. Jeden z nich sunął po niebie, zostawiając za sobą cienką, świetlistą smugę. Spadająca gwiazda wywołała uśmiech na twarzy pani Dawn. Mając kilkanaście lat zapytała nauczyciela na lekcji fizyki, czy Słońce czeka podobny los – oderwanie się od układu słonecznego i wędrówka w nieznane, i co wtedy stanie się z Ziemią. Dzięki odpowiedzi dowiedziała się, że spadające gwiazdy, najromantyczniejsze zjawisko w przestrzeni kosmicznej widziane na Ziemi, są w rzeczywistości meteoroidami, całkiem nieromantycznymi okruchami skalnymi. Tydzień później ten sam profesor zorganizował klasie Meredith wycieczkę do planetarium. Najbardziej zainteresowały ją nie konstelacje, a opowieść o przyszłości słońca...

– Naukowcy przewidują, że za około sześć miliardów lat nasza dzienna gwiazda wyczerpie wodór, wykorzystywany w reakcjach termojądrowych, i zacznie puchnąć. Stanie się czerwonym olbrzymem, pochłaniając Merkurego i Wenus. U nas temperatura gwałtownie wzrośnie, kulę ziemską pokryją magma i płynne skały. Prawdopodobnie istnienie ludzkie nie będzie możliwe już za miliard lat, bo starzejące się słońce będzie o dziesięć procent jaśniejsze i cieplejsze. Życie, jakie znamy obecnie, zniknie całkowicie.

W zaciemnionej sali Meredith słyszała, jak jej przerażone koleżanki wstrzymują oddech. Sama również przejęła się i ściskała spocone dłonie na udach. Ten młody pan, absolwent kierunku astronomicznego na uniwersytecie w Minnesocie, mówił o końcu świata beztrosko, niemal z nutą dowcipu w głosie, co ją zirytowało.

– Wyobraźcie sobie czerwony świt wypełniający cały horyzont... Szkoda, że to zjawisko możemy ujrzeć tylko w wersji komputerowej, prawda? Po zużyciu energii umarła gwiazda skurczy się do rozmiarów Ziemi i przybierze błękitny kolor. Stanie się gorącym, białym karłem i przestanie dostarczać planetom jakiejkolwiek energii.

– I co dalej? – zapytał jakiś chłopiec.

– Co dalej...? Karzeł będzie stygnąć przez setki milionów lat. Jeżeli Ziemia zdoła przetrwać do tego momentu stanie się wtedy lodową, zimną planetą. Przejdźmy teraz do mgławic i supernowych. Przed nami jeszcze czarne dziury, które zawsze cieszą się największą przychylnością, więc zostawiam je na koniec...

Po pokazie, kiedy większość uczniów opuściła pomieszczenie, piętnastoletnia Meredith zaczepiła prowadzącego zajęcia. Wyłączył projektor i zabrał się za segregowanie materiałów dla kolejnej grupy zwiedzających.

– Tak, dziewczynko? – Był wysoki, chudy i nosił modne okulary. Włosy miał ułożone na żel, a elegancki krawat luźno oplatał jego szyję.

– Mam pytanie – powiedziała śmiało Meredith, podchodząc bliżej biurka. – Wiem, że był na to czas, ale nie chciałam się odzywać przy swojej klasie.

Chłopak zmarszczył brwi i sprawdził godzinę.

– Dobra, byle szybko. – Machnął ręką. – Co chcesz wiedzieć?

Nastolatka bezwiednie położyła dłoń na biurku i pochyliła się ku Patrickowi. To imię widniało na identyfikatorze przypiętym do górnej kieszonki koszuli.

– Zastanawiałam się, po co właściwie istniejemy. Miliard lat i... i po wszystkim?

Młody mężczyzna parsknął krótkim śmiechem. Zaraz potem przywołał się do porządku i, wciąż hamując głupkowatą minę, odpowiedział:

– To już zahacza o egzystencjalizm, filozofię... Powinniśmy się cieszyć, że dostaliśmy życie i możemy je wykorzystać, nie? Nie martwmy się, co będzie w dalekiej przyszłości. Postęp techniczny nie ulegnie załamaniu i jeżeli ludzie zdołają uciec z Ziemi, i przenieść się na przykład... na jeden z księżyców Jowisza, gdzie mogą panować sprzyjające warunki, rasa przetrwa. Nie wiem, na jak długo. Wszechświat miał swój początek i zapewne jakoś się skończy. O to dam sobie uciąć głowę.

Meredith nie zadowoliło to objaśnienie. Ogrom nowo nabytej wiedzy był przytłaczający. Chciała zapytać o coś, czego nie potrafiła ubrać we właściwe wyrazy. Czuła na sobie zniecierpliwiony wzrok, więc wycofała się z dalszej rozmowy.

– Dziękuję... Do widzenia.

Odwróciła się na pięcie i ujrzała przed sobą ciemnoniebieski, roztrzaskany kabriolet. Przód auta był całkowicie zmiażdżony, a z silnika wydobywały się szare kłęby oparów. Zerknęła przez ramię na Patricka, który robił coś przy projektorze i klął po cichu. Najwyraźniej nie widział tego, co ona. Meredith niepewnym krokiem obeszła rozbity, przewrócony kołami do góry samochód. Ukucnęła, żeby zobaczyć kierowcę przygniecionego własnym pojazdem. Szyba kabrioletu wbiła się w kark chłopaka, niemal oddzielając zakrwawioną głowę od reszty ciała. Brązowe tęczówki wychodzących na wierzch gałek ocznych należały do Patricka.

Gwałtownie wstała i zakryła usta pięścią. Obraz znikł. Chciała uciec stamtąd i pobiec do najbliższej toalety, gdzie mogłaby zwymiotować, ale powstrzymała mdłości.

– Nadal tu jesteś? Lepiej wyjdź, bo zgubisz opiekuna.

Żywy, namacalny Patrick patrzył na nią z litościwym uśmiechem. Przełknęła głośno ślinę i, nie panując nad swoimi słowami, powiedziała:

– Powinieneś zapinać pasy, wożąc się nową zabawką od tatusia. Każdy wie, że nie zarobiłeś na ten kabriolet sam, więc przestań się popisywać.

Parę dni później Meredith obejrzała w wieczornych wiadomościach relację z miejsca niegroźnego wypadku na przedmieściach Chicago. Patrick wziął sobie do serca jej ostrzeżenie i przeżył, ale w ciężkim stanie został przewieziony do szpitala. Później przeczytała w gazecie o paraliżu. Młody astronom był skazany na wózek inwalidzki. Przynajmniej żył.

         Rick przyjechał swoim służbowym samochodem. Meredith podejrzewała, że pracował od rana i także nie był w najlepszym nastroju. Zgasił silnik i wysiadł, głośno trzaskając potem drzwiami. Dzięki jasnemu oświetleniu latarni kobieta zauważyła typowy, służbowy strój detektywa: czarna, rozpięta marynarka i biała koszula pod spodem; jej również nie zapiął pod samą szyję. W prawej ręce trzymał teczkę. Przechodząc przez otwartą bramkę zauważył Meredith i pomachał do niej. Rudowłosa wstała, bez namysłu pocierając zmarznięte ramiona. Kiedy wspominała dawne czasy, zerwał się zimny, nocny wiatr.

– Cześć. Przepraszam, że nachodzę cię o tej porze – powiedział na powitanie Rick. – Chciałbym z tobą coś szybko omówić, a w przyszłych dniach nie będę mieć czasu. Dzisiaj dostałem czterdziestą ósmą sprawę.

– Nie ma sprawy. Wejdźmy do środka – zaproponowała. Nie sądziła, że ucieszy się tak prawdziwie na jego widok. – Zrobiłam ci kawę.

– Nie musiałaś, ale dziękuję.

Kazała Rickowi rozgościć się w salonie. Tam przeniosła z kuchni ciepłą kawę i skromny poczęstunek, na jaki składały się odrobinę zwietrzałe ciasteczka. Mężczyzna przysunął fotel do ławy i wyjął ze skórzanego neseseru cienki plik kartek pachnący jeszcze świeżym drukiem. Uśmiechnął się, gdy zobaczył znajomy kubek. Wrzucił do niego kostkę cukru, wlał odrobinę śmietanki i zamieszał całość.

Meredith przysiadła na kanapie i wcisnęła złożone dłonie między uda. Rick pachniał perfumami, które lubiła. Poza tym był trochę spocony, a zmęczenie wyzierało z jego podkrążonych oczu. Przed napiciem się zdjął marynarkę i przewiesił ją przez oparcie.

– Co u ciebie słychać? – zapytał niepozornie, patrząc na rudowłosą.

Pani Dawn drgnęła lekko, zaskoczona troską wyzierającą z tych słów. Zastanawiała się, czy powiedzieć detektywowi o Jane. Niejako zaangażowała go w sprawę z Matthew i uznała, pomimo nawału zajęć w pracy Ricka, że powinien on o tym wiedzieć. Detektyw wysłuchał jej z należytą uwagą, wyraźnie zasępiony. Nie podała mu wszystkich szczegółów z wizyty u panny Hiller, starała się mówić skrótowo i prędko wyrzucić z siebie złe emocje.

– Chciałabym, żeby odejście jednego ducha oznaczało jeden zamknięty rozdział, niestety tak nie jest. Tu, na ziemi, pozostają żywi i muszą się jakoś pogodzić ze śmiercią krewnego, przyjaciela, ukochanego. Jakoś – rzekła na koniec, nie kryjąc nuty goryczy. – Czuję się odpowiedzialna za tych ludzi... Zawsze tak było. Nie umiałam odejść tak po prostu. – Pstryknęła palcami. – Proszę, dusza waszego zmarłego zaznała spokoju, więc teraz radźcie sobie sami, do widzenia. – Zaśmiała się bezsilnie.

Rick zachował powagę. Z wahaniem wyciągnął rękę i łagodnie pogłaskał Meredith po piegowatym policzku. Nie odrzuciła gestu. Machinalnie przechyliła głowę na bok, sycąc się tym miłym dotykiem jak złakniona ciepła kocica, która wskoczyła na rozgrzany piec. Niespodziewanie ujęła łokieć Ricka, podniosła się i usiadła mu na kolanach. Wtuliła twarz w męską szyję. Mężczyzna wstrzymał oddech, bez słowa obejmując drobne, kobiece ciało. W miarowym tempie gładził jej plecy. Oboje byli w równym stopniu zaskoczeni tą spontaniczną bliskością naznaczoną cierpieniem. Przymknęli powieki, a uścisk Meredith znacznie zelżał. Bała się, że da Rickowi złudną nadzieję na więcej, ale nie odchodziła, rozsmakowana w wygodzie i bijącym od niego cieple. Czuła pod warstwą ubrań przyśpieszone tętno i palce przesuwające się po jej plecach w coraz intensywniejszym rytmie. Serce Meredith też biło mocniej. Rick odchylił głowę i musnął nosem brodę rudowłosej. Ich usta dzieliły milimetry.

– Nie. Przepraszam. – Uciekła przed pocałunkiem w ostatnim momencie. – Odsunęła się. Miejsca, które pieścił detektyw, przyjemnie pulsowały.

– W porządku. Domyśliłem się. Nie planowałem niczego inicjować – tłumaczył bezładnie. Otarł nadgarstkami spocone skronie. Źrenice miał powiększone.

– To ja zaczęłam. Brakowało mi... – Nie dokończyła. Przycisnęła dłoń do mostka i powróciła na sofę. Przez kilka minut nie odzywali się do siebie, wpatrzeni w dwie różne strony. Ciszę schrypniętym głosem przeciął Rick.

– Ciężej jest ci znosić dar od czasu... od... – Skrzywił się ze smutkiem.

Kobieta spojrzała na niego uważnie i westchnęła.

– Tak, ale znam swoją misję. Mam być silna i nie zwariować.

Detektyw skinął ze zrozumieniem.

– I co dalej z Jane? Będziesz ją odwiedzać?

Meredith założyła włosy za uszy.

– Wolałabym tego uniknąć. Wiem, że brat Matthew żywi do niej głębokie uczucia i to jest światełkiem w tunelu. Mi wystarczy Jacqueline. Bardzo się do mnie przywiązała. Coraz częściej pyta się, w jakiej okolicy mieszkam, jak wygląda mój dom... A później się przymila i mówi, że w sierocińcu nikt nie traktował jej z równą sympatią, co ja. W pewien sposób polubiłam tę dziewczynkę, mimo to nie powinnam była dopuścić do powstania tej więzi.

– Ona ma dwanaście lat i zdaje sobie sprawę, że wasze drogi się rozejdą. Po procesie pewnie trafi do ośrodka wychowawczego. Lepszego, bo lepszego, tego będą żądać i psychologowie, i media – odparł Rick, upijając solidny łyk kawy. – Nie wiń się za to, że dałaś jej trochę ciepła.

– Nie, nie obwiniam nikogo, tylko boję się o nią. Jest delikatną, kruchą dziewczynką. Nikt nie ukształtował charakteru Jacqueline, nie zaznała rodzicielskiej troski – zauważyła Meredith.

– Jak setki i tysiące innych dzieci. Z tym, że akurat ona przeszła traumę porwania i przetrzymywania u obcego człowieka. Potrzebuje opieki specjalistów.

– No tak – przytaknęła. Nie potrafiła przełknąć myśli, że do osiągnięcia dorosłości Jacqueline będzie traktowana jak obiekt badawczy, egzystując w cieniu własnego nieszczęścia. Kim się stanie za dziesięć lat? – Cóż, nieważne. Powiedz, z czym przychodzisz. Co to za nowa sprawa?

– Morderstwo, brutalne w swojej nieudolności, tak to ujmę. Nie przywiozłem tej dokumentacji, bo jest świeża, przekazywana z rąk do rąk. Mam już małe tropy, więc znalezienie oprawcy bynajmniej nie zajmie wielu miesięcy. Z tobą chciałem pomówić o czymś innym. Dzisiaj w gazecie natknąłem się na rubrykę ze zdjęciami poszukiwanych osób. – Podał Meredith jedną z przywiezionych kartek. – Sprawa została zamknięta przez policję po tygodniu. Pamiętam nawet, że dostałaś kopię tych akt, ale wydrukowałem je ponownie, żebyś nie szukała. Zobacz.

Kobieta spojrzała na zdjęcie dziewczyny o zimowej urodzie Królewny Śnieżki, a potem przebiegła wzrokiem po treści. Teraz ona mogłaby dopiec Rickowi, mówiąc, że nie warto przejmować się jednym błahym zaginięciem, kiedy ogrom rodzin czeka na wymierzenie sprawiedliwości katom swoich dzieci. Ellen Clark miała pecha, tak jak miliony innych ludzi na całym świecie, zapadając się pod ziemię bez śladu.

– Hm – mruknęła tylko.

– Mam też kolczyki, jakie nosiła w dniu zniknięcia, jedyny materiał dowodowy, znaleziony jakiś kilometr od obszaru docelowego. Nie wiadomo, czy doszła do centrum. – Detektyw położył na ławie szczelnie zamknięty, foliowy woreczek. Wewnątrz umieszczono duże, kremowe perły. Zwykłe, tanie klipsy.

Meredith zwilżyła językiem suche wargi. Nie wiedziała, co zrobić. Rick wydawał się przejęty tą sytuacją. Wwiercał w nią niecierpliwe spojrzenie.

– Czemu akurat ona? – zapytała po chwili milczenia.

– Tak jakoś. – Wzruszył ramionami. – Nic innego jak błysk intuicji. Sprawdź, czy żyje. Tylko o tyle cię proszę. Możliwe, że wpadłem na nowy pomysł odnośnie całego zajścia.

– Dobrze. Zrobię, co w mojej mocy. Jeżeli uda mi się coś ustalić, zadzwonię – powiedziała, tym razem z większym entuzjazmem. Widziała, że detektywowi z jakiegoś powodu zależało na rozwiązaniu tej zagadki.

– Świetnie. Docenię każdy szczegół, choćby najmniejszy.

– Właściwie... Mogę spróbować teraz – orzekła, spoglądając na perły.

Rick uniósł brwi. Dopił końcówkę chłodnej kawy i wsadził do ust piernika. Szybko go przeżuł i połknął.

– Nie, nie chcę cię poganiać. Powinnaś odpocząć... Oboje powinniśmy odpocząć. W domu jestem już gościem – odrzekł.

Meredith skinęła głową, niespostrzeżenie pochmurniejąc na wyraz "dom".

– Dobry pomysł. – Wymusiła uśmiech.

*


Rick zatrzymał się na światłach i wyłączył radio, zirytowany głośną, klubową muzyką.

Dzielnicę pani Dawn opuścił po dwudziestej drugiej. Przestał myśleć o Ellen Clarke, Lindzie Utter oraz innych osobach wpisanych w liczne akta zbrodni. Roztrząsał chwilę słabości Meredith – kierowała nią jedynie żałość albo egoistyczna potrzeba czyjegoś dotyku i zdawał sobie z tego sprawę. Bardziej zmartwił się tym, że on sam nie poczuł nic ponad naturalne, mimowolne podniecenie i współczucie. Zero świadomego pożądania kobiety, którą, jak mu się zdawało, kochał cały czas? Po części usprawiedliwiał to przykrością z powodu tej nastolatki, Jane.

Jeżeli jego miłość zgasła, wkrótce będzie pewien. A Meredith? Widział w jej ciemnoniebieskich oczach niemą, rozpaczliwą prośbę, by nie poruszał tematu związku. To prędzej ona nie wiązała z Rickiem żadnych dalekosiężnych planów, poddając się jednemu najtragiczniejszemu wspomnieniu, jakie ich łączyło.

Perspektywa rozdzielenia się na stałe i znalezienia nowych partnerów była wyjątkowo bolesna, lecz myśl o tkwieniu w martwym punkcie również nie uszczęśliwiłaby żadnej ze stron.

Dziesięć wspólnych lat zdmuchniętych w nicość jak pył.

*

Wybiła północ.

Postanowiła wziąć długą kąpiel doprawioną różanym olejkiem zapachowym. Na półce przymocowanej do wanny umieściła dwie białe świece. Podpaliła ogniem zapałki oba knoty, następnie zdjęła ubranie, upięła włosy i zanurzyła się w gorącej wodzie. Piana zakryła jej obojczyki oraz barki. Płomienie rozświetlały małą łazienkę. Meredith wysunęła ręce i zaczęła układać dłońmi różne figury, które pojawiały się na suficie w formie czarnych cieni o rozmytych konturach. Mgliście wspominała takie zabawy ze swoją biologiczną matką...

Ptak z rozłożonymi skrzydłami. Szczekający owczarek niemiecki. Łeb dinozaura. Splecione szyjami łabędzie.

– Ładne – szepnęła. Rozdzieliła zakochane łabędzie i sięgnęła po kolczyki Ellen, leżące na skrawku papieru przy umywalce. Nie miała żadnych oporów przed wyjęciem ich z foliowej, dobrze zabezpieczonej przez policję torebki.

Zważyła perły w palcach. Były zimne i martwe, ale Meredith wiedziała, że mogły kryć pod swoją gładką powłoką zapis ostatnich emocji dziewczyny albo obrazów, jakich była świadkiem przed zaginięciem.

– Czy chcesz mi coś przekazać, Ellen? Czy jesteś jeszcze tu, na ziemi? – zapytała cicho. Oddychała głęboko, obracając klipsy w osuszonych dłoniach. Płomienie świec zadrżały i nieznacznie pochyliły się w jej stronę. Zamknęła oczy. Przed seansem starannie oczyściła umysł. Chciała być białą, niezapisaną kartką. Już nie tylko dla Ricka, ale i dla Ellen. Po odjeździe detektywa uruchomiła komputer i poszukała w sieci więcej informacji o dwudziestolatce. Między dziesiątkami krótkich notatek prasowych znalazła poruszające wideo – apel od jej matki i przyjaciół. Prosili Ellen, aby powróciła do domu albo skontaktowała się z bliskimi, byleby dała znak życia, co oczywiście się nie wydarzyło.

Meredith zamknęła oczy. Nie wypuszczała kolczyków z ciasnych objęć palców. Próbowała wyobrazić sobie scenerię późnozimowego Chicago, mroźnego, Wietrznego Miasta, w którym do wczesnej wiosny padał śnieg, a ulice pokrywała cienka warstwa lodu...

Rozchyliła powieki. Ogień świec płonął w odcieniach błękitów, a na rozjaśnionym suficie, gdzie niedawno urządziła krótki spektakl cieni, zaczęły pojawiać się niewyraźne kształty. Woda w wannie stała się zimna, a ją samą objęło uczucie panicznego strachu oraz bezsilności. Podniosła wzrok i z rozchylonymi, sinymi wargami obserwowała pokaz. Usłyszała też brzęczenie starego radia i audycję puszczoną z popularnej chicagowskiej stacji.

...miną dwa pełne miesiące od zniknięcia Ellen Clarke, młodej, utalentowanej tancerki, która 5 marca wyszła z mieszkania na parę minut i zaginęła bez śladu. Przez brak rzetelnych dowodów i świadków, policja była zmuszona do zamknięcia sprawy, jednak matka Ellen nie zamierza się poddawać, na własną rękę usiłując dociec prawdy. Nie dopuszcza myśli, że dziewczyna mogłaby już nie żyć, obawiając się jednocześnie...

Nastała cisza. Meredith śledziła rozbieganym spojrzeniem bladoniebieskie cienie pojawiające się na górze. Zdawało jej się, że była tam mała, kobieca sylwetka i drobne, czarne ślady stóp. Później zbliżenie na dłoń podrzucającą coś beztrosko. Ten miarowy, hipnotyzujący ruch sprawił, że zapadła w niby sen...

Z szarego nieba spadają małe, wirujące płatki.

Dlaczego nie? Danny ma rację. Wścieknie się, ale zasłużyła.

– Chcesz macha?

Dym miernego papierosa jest drażniący, ale przyjmuję propozycję i zaciągam się, kopiąc prostokątne pudełko z nazwą mało popularnego butiku. Oddaję fajkę Danny'emu, a on uśmiecha się szeroko.

– Masz całe czerwone uszy.

– Bolą mnie. Potrzymasz na chwilę te głupie kolczyki?

...no nieźle, wyrobiła się przez ten taniec, ciekawe, ile zapłaciliby...

– O, od razu lepiej. Poprawię sznurówki.

– Dobra, a teraz się pośpieszmy. Wezmę auto i jedźmy.

– Skończyłeś zmianę? – pytam nerwowo.

– Ta. Nie martw się, odstawię cię za parę godzin. Rozerwiemy się.

Zaczynam się wahać. Może powinnam najpierw zanieść buty albo w ogóle wrócić do domu? A zresztą, zabawię się trochę, a wieczorem pogadam z matką...

Meredith ocknęła się. Łazienkę znów zalewał pomarańczowy brzask, a klipsy Ellen spoczywały na kafelkach. Kąpiel wystygła, a skóra rudowłosej zmarszczyła się tu i ówdzie. Palcami stóp pociągnęła za korek. Odgłos spływającej do rur wody przywrócił ją do rzeczywistości. Prędko wyszła z wanny, otulając się puchatym szlafrokiem; zapaliła także światło elektryczne i zdmuchnęła oba płomyki.

Nie zdołała wykrzesać wiele z biżuterii panny Clarke, mimo to doświadczyła kolejnych dziwnych zdarzeń w swojej karierze jasnowidza. Wizja przyniosła nieduży trop – męskie imię, a także przeczucie, że dziewczyna była żywa. Na przemian ogarniała ją wściekłość i strach, jakby Ellen przebywała gdzieś wbrew wolnej woli, nie mogąc się skądś wydostać. Kimkolwiek był Danny, stanowił klucz do sprawy. Mógł uprowadzić młodą kobietę, oddać ją mafii albo przetrzymywać. Z całego półsnu wizualnie pamiętała jedynie rozwiązane, czerwone sznurówki oraz odsłonięty nadgarstek, a na nim mały tatuaż – bordowa różyczka.

Meredith oprzątnęła dom i powędrowała do sypialni. Będąc już w łóżku, wtuliła się w kołdrę i zasnęła, ledwo przyłożywszy głowę do poduszki. Dla odmiany śniła o czymś miłym, o zeszłorocznych wakacjach nad morzem. Z Rickiem i kilkumiesięcznym Evanem w ramionach taty. Nic wtedy nie zapowiadało tragedii, a radosne słońce stanowiło metaforę dla ich rodzinnych, beztroskich chwil.

*

Rick przebudził się przed ósmą i natychmiast zerknął na ekran komórki. Czekała na niego jedna wiadomość głosowa od... Meredith. Ucieszył się, mogąc usłyszeć na dzień dobry jej głos.

Ellen chyba żyje. Miałam wizję i odebrałam wiele negatywnych emocji. W dniu zaginięcia była z chłopakiem, którego nazywała Danny'm i ręczę, że byli znajomymi. Nawet dobrymi znajomymi. Namawiał ją do przejażdżki samochodem, potem udali się razem w jakieś miejsce, ale Ellen zamierzała wrócić pod wieczór. Chłopak mógł być pracownikiem tego centrum, nie miał najszczerszych zamiarów. To najważniejsze rzeczy, oby pomogły. Rick... miłego dnia. Powodzenia w śledztwach.

Detektyw odsłuchał nagranie trzy razy. Był zaskoczony, że Meredith tak szybko podjęła się wyzwania, bo szczególnie nie naciskał. Powątpiewał w chęci pani Dawn i nie miałby jej szczególnie za złe; ubzdurał sobie coś z Ellen i oto faktycznie istniała jakaś możliwość odnalezienia dziewczyny całej i zdrowej. Bezzwłocznie wybrał prywatny numer do Charlesa Crossa. W krótkiej rozmowie telefonicznej powiedział prokuratorowi, że otrzymał istotne informacje w sprawie Ellen Clarke i zajmie się tym dochodzeniem – sam, bez wywoływania medialnej burzy – jak rozpatrzy dowody dotyczące brutalnego morderstwa Lindy Utter.

Rick leżał jeszcze przez pięć minut i patrzył w okno. Przez szybę dostrzegał kawałek błękitnego nieba oraz część sąsiedniego drapacza chmur. Zapowiadał się ciężki dzień i mężczyzna miał nadzieję, że zdoła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, dowiadując się, kto stał za zabójstwem Lindy i co przydarzyło się Ellen tamtego marcowego popołudnia.

*

Przed budynkiem biblioteki uniwersyteckiej na Meredith czekała Shelby Rose. Duch był posępniejszy niż ostatnim razem, kiedy pani Dawn z nim konwersowała. Zatrzymała się przed szerokimi, kamiennymi stopniami i rozejrzała wokół, na szczęście w pobliżu nie było wielu studentów, a ci, którzy się pojawili, rozsiadywali się na przystrzyżonym trawniku w grupkach, zapewne zamierzając pouczyć się wspólnie przed zajęciami.

– Cześć. Ładnie wyglądasz – powiedziała smętnie Shelby.

Meredith grzecznie podziękowała i pierwszy raz przyjrzała się strojowi byłej studentki matematyki. Shelby miała na sobie czarne, obcisłe dżinsy, kremową koszulkę opinającą mały biust i skórzaną, zapiętą do poziomu piersi kurtkę. Nie był to ani elegancki, ani domowy strój, dlatego Meredith nie miała żadnego pomysłu, co do okoliczności śmierci tej wdzięcznej dziewczyny. Nie wyglądała na ukochaną motocyklisty lub pracownicę wysokiego urzędu.

– Pamiętam o twoim albumie. Zechcesz poczekać, aż będę mieć przerwę w pracy?

Shelby machnęła ręką.

– Jasne, mam całą wieczność. Wejdźmy do środka, bo ktoś zauważy, że stanęłaś jak wryta i mamroczesz pod nosem – zauważyła.

– Racja. Czemu dzisiaj jesteś taka markotna? – spytała ostrożnie Meredith, gdy znalazły się w bibliotece.

– Bo niczego nie rozumiem i niczego nie pamiętam – odpowiedziała Shelby smutnym głosem. – Chciałabym sobie przypomnieć szczegóły z życia, ale nie potrafię.

– Chodź za mną.

Przeszły do pokoju dla pracowników, gdzie pani Dawn zdjęła żakiet, a torebkę schowała na dnie szafy. Zauważyła z niesmakiem, że w zlewie stał stos brudnych naczyń, w tym zaschnięty od resztek kawy kubek, z którego pił Mike Hopkins. „Cholera jasna”, pomyślała ze złością. Chwyciła zieloną myjkę i szarpnęła butelkę z płynem.

– Czemu nie włożysz tych garów do zmywarki? – Shelby skrzyżowała ręce na piersiach i spoglądała uważnie na Meredith.

– Bo jest zepsuta od czterech tygodni? Nieważne, przynajmniej mam pretekst, żeby tu chwilę zostać. A więc, o co chodzi z tobą, twoją śmiercią?

– Aleś ty subtelna. – Shelby przewróciła oczami. – Mówiłam ci, że nic nie pamiętam. Pewnego raz po prostu znalazłam się na chicagowskiej ulicy i wszyscy jakby się zmówili, żeby nie zwracać na mnie uwagi. Nie rozumiałam, co się dzieje. Byłaś pierwszą osobą... no wiesz.

– Raczej nie przyszłaś tutaj z nudów? – Meredith spłukała dwa talerzyki i wsadziła je we wnęki plastikowej suszarki.

Shelby wskoczyła na pusty blat szafki.

– Nie. Czułam, że znajdę tu odpowiedź, ale niekoniecznie chodziło o ciebie. Dlatego poprosiłam o ten album. – Wzruszyła ramionami.

– Wiesz – powiedziała bibliotekarka – wcale nie musimy się przejmować tymi zdjęciami. Wystarczy, że podasz adres zamieszkania, dane kogoś bliskiego... Ostatecznie przejrzymy archiwum nekrologów z dwa tysiące ósmego, to jakoś poprowadzi nas dalej. Jest jeszcze twój profil na stronie... Shelby? – Meredith ściągnęła brwi ku dołowi i zakręciła wodę.

 Shelby stała już przy naściennym kalendarzu. Miesiąc maj przedstawiało holenderskie pole barwnych tulipanów skąpanych w rdzawo-różowym blasku porannego słońca. Młoda kobieta nerwowym ruchem odgarnęła rozpuszczone, ciemne włosy i powiodła palcem po dacie. Stała odwrócona tyłem i rudowłosa dostrzegła dwie małe dziurki przebijające na wylot materiał kurtki. Musiała przyjrzeć im się bliżej.

– Dwa lata...? To niemożliwe. To...

– Możliwe. Zostałaś postrzelona – odparła Meredith zmartwionym głosem. Czuła w gardle znajomy, narastający ucisk niepokoju.

Shelby pokręciła przecząco głową, jakby nie przyjmowała tego do wiadomości.

– Wcale nie! – zawołała. Szyby olchowego kredensu zadrgały, a żarówka w lampie sufitowej pękła. Białe odłamki wylądowały tuż przed czubkami butów Meredith. Odsunęła się z przestrachem i podniosła wzrok na Shelby. Rozeźlony duch znikł.

C.D.N.

_ _ _


I takim oto sposobem opowiadaniu stuknęło 100 stron.

O blogu

Opisana tu historia (GŁÓWNE MOTYWY: DUCHY I MEDIUM!) jest
wytworem mojej rozhulanej wyobraźni. Wszystkie wydarzenia i bohaterowie
zostali wymyśleni. Przed rozpoczęciem czytania zapoznaj się z
odpowiednimi zakładkami. Serdecznie dziękuję za wszystkie komentarze.
Podkreślam, że szablon, tekst oraz belka są mojego autorstwa. Zabraniam
wycinania części grafiki i przerabiania na swoją!

Rozdziały będą publikowane dość rzadko, bo co trzy lub cztery tygodnie. Wszystko zależy od chęci i weny.

Ostrzegam
przed scenami drastycznymi i wzbudzającymi przerażenie. Czytasz na
własną odpowiedzialność, choć lekturę polecam osobom starszym.

Cytaty na nagłówku pochodzi z wiersza mojej ulubionej poetki, Haliny Poświatowskiej.