Jasny punkt w ciemności.
Był to ekran
telefonu, który oświetlił połowę salonu w domu przy E 57sth. Wibracje zburzyły
ciszę, jaka panowała w pomieszczeniu i obudziły Meredith, która przed godziną
ucięła sobie płytką drzemkę. Przetarła powieki i sięgnęła po komórkę leżącą na
etażerce tuż obok kanapy. Najpierw sprawdziła godzinę. Dochodziła dwudziesta
pierwsza i w Chicago zapadł późny wieczór.
Dostała wiadomość
tekstową od Ricka. Ostatni raz widziała się z nim kilkanaście dni temu,
później, jak przypuszczała, ich obojga pochłonęła praca. Meredith między
biblioteką i wizytami u Jacqueline studiowała akta pozostawione przez detektywa,
i przygotowywała się do sięgnięcia po jakąś niewyjaśnioną sprawę. Robiła to
jednak bez pośpiechu i zwykle w chwilach, kiedy nie mogła znieść psychicznego
bólu. Nie zagłuszała go już lekami.
Przed otworzeniem pikselowej
koperty położyła telefon na piersi i pozwoliła popłynąć nieoczekiwanym łzom.
Przez incydent z Jane czuła się pusta i wyprana z jakichkolwiek pozytywnych
emocji. Aura niedoszłej samobójczyni odcisnęła na medium duże piętno, wywołując
przygnębienie. Meredith miała wrażenie, że jest przytwierdzona do sofy
niewidzialnym ciężarem skumulowanej złości i rozpaczy. Z telefonem wciąż spoczywającym
na piersiach chwyciła obiema dłońmi za koc i z trudem dźwignęła się w górę. Od
razu doznała zawrotów głowy, jakby przez ostatnie minuty obracała się wokół
własnej osi w obłąkańczym tańcu. Parę razy odetchnęła głęboko, a później
opuściła na podłogę bose stop i nałożyła klapki. Chwiejnym krokiem podeszła do
okna i otworzyła je na oścież, niechcący strącając łokciem pusty, szklany
wazon. Niegdyś ciągle przechowywała w nim kwiaty; ostatni zeschnięty bukiet
wyrzuciła w połowie kwietnia i do tej pory nie skomponowała świeżego. Odstawiła
przedmiot na zapełnioną dokumentami ławę i włączyła lampkę. W prawej ręce
ściskała komórkę. Boczna dioda połyskiwała cyklicznie na niebiesko, informując
o nieodebranym esemesie. Meredith nie bardzo chciała go odczytywać,
przeczuwając, że chodzi o niecierpiącą zwłoki sytuację. Marzyła o relaksacyjnym
wieczorze spędzonym z dobrą książką i resztkami czekoladowego ciasta, a potem o
kąpieli i błogim śnie.. Z westchnięciem odblokowała ekran i odczytała
wiadomość. Była krótka i zawierała zaledwie cztery słowa.
Mogę wpaść na moment?
Myślała o
oddzwonieniu, ale ostatecznie wybrała prostszą opcję i odpisała Rickowi.
Zgodziła się na prośbę mężczyzny, jednak ostrzegła, że miała za sobą ciężki
dzień i być może nie zdoła mu pomóc. W esemesie zwrotnym detektyw podziękował;
był już w drodze i zarzekał się, że nie potrzebuje dużo czasu.
Meredith miała około
kwadrans, aby przygotować się na te niespodziewane odwiedziny. Poszła do
łazienki, po drodze zapalając wszystkie lampy. Sztuczne oświetlenie podkreślało
zaczerwienienia i piegi; wyglądała bladziej niż zazwyczaj. Czasem nie znosiła
własnego lustrzanego odbicia. Zdjęła szary, porozciągany sweter i pobieżnie
wyszorowała zęby. Makijaż zmyła po wizycie w szpitalu, dlatego po obmyciu
twarzy przypudrowała cerę i delikatnie pociągnęła rzęsy czarnym tuszem. Gęste,
rude włosy przeczesała i spryskała wiśniową mgiełką zapachową. Nie miała zamiaru
przypodobać się Rickowi. Chodziło o to, aby czuła się dobrze w swoim ciele,
witając gościa. Meredith przygotowała także drobny poczęstunek. Zaparzyła dla
Ricka kawę i wyjęła z kredensu puszkę z ciastkami. Wypełniony talerzyk
postawiła na stole, który uprzednio wytarła morką ściereczką. Doskonale znała
upodobania detektywa względem kofeinowego napoju, ale mleko wraz z cukrem
przygotowała osobno, stawiając dodatki obok granatowego, ceramicznego kubka
ozdobionego białym napisem "miłego dnia". Należał do Ricka i Meredith
nigdy z niego nie skorzystała. Dla siebie wolała szklanki lub porcelanowe
filiżanki z chińskiej zastawy, jaką udało jej się kupić lata temu w
chicagowskim antykwariacie.
W oczekiwaniu na przybycie
detektywa wyszła na zewnątrz i przysiadła na włochatej, brudnej wycieraczce. "Ją
też wypadałoby zmienić", pomyślała przelotnie, otulając się cienkim
płaszczem. Obserwowała spokojną okolicę otuloną zmierzchem i ciepłym brzaskiem
przydrożnych latarni. W domach naprzeciwko płonęły żółte prostokąty świateł.
Niedaleko jacyś młodzi chłopcy grali w koszykówkę i Meredith wsłuchała się w
odgłos piłki uderzającej o betonową płytę. Chłodne, nocne powietrze znacznie
orzeźwiło rudowłosą. Było jej całkiem przyjemnie siedzieć tak przed drzwiami i
nie myśleć o niczym zbyt intensywnie.
Zadarła brodę do
góry i spojrzała w granatowy firmament usiany małymi, srebrnymi punktami. Jeden
z nich sunął po niebie, zostawiając za sobą cienką, świetlistą smugę. Spadająca
gwiazda wywołała uśmiech na twarzy pani Dawn. Mając kilkanaście lat zapytała
nauczyciela na lekcji fizyki, czy Słońce czeka podobny los – oderwanie się od
układu słonecznego i wędrówka w nieznane, i co wtedy stanie się z Ziemią.
Dzięki odpowiedzi dowiedziała się, że spadające gwiazdy, najromantyczniejsze
zjawisko w przestrzeni kosmicznej widziane na Ziemi, są w rzeczywistości
meteoroidami, całkiem nieromantycznymi okruchami skalnymi. Tydzień później ten
sam profesor zorganizował klasie Meredith wycieczkę do planetarium. Najbardziej
zainteresowały ją nie konstelacje, a opowieść o przyszłości słońca...
– Naukowcy przewidują, że za około sześć miliardów lat
nasza dzienna gwiazda wyczerpie wodór, wykorzystywany w reakcjach termojądrowych,
i zacznie puchnąć. Stanie się czerwonym olbrzymem, pochłaniając Merkurego i
Wenus. U nas temperatura gwałtownie wzrośnie, kulę ziemską pokryją magma i
płynne skały. Prawdopodobnie istnienie ludzkie nie będzie możliwe już za
miliard lat, bo starzejące się słońce będzie o dziesięć procent jaśniejsze i
cieplejsze. Życie, jakie znamy obecnie, zniknie całkowicie.
W zaciemnionej sali Meredith słyszała, jak jej przerażone
koleżanki wstrzymują oddech. Sama również przejęła się i ściskała spocone dłonie
na udach. Ten młody pan, absolwent kierunku astronomicznego na uniwersytecie w
Minnesocie, mówił o końcu świata beztrosko, niemal z nutą dowcipu w głosie, co
ją zirytowało.
– Wyobraźcie sobie czerwony świt wypełniający cały
horyzont... Szkoda, że to zjawisko możemy ujrzeć tylko w wersji komputerowej,
prawda? Po zużyciu energii umarła gwiazda skurczy się do rozmiarów Ziemi i
przybierze błękitny kolor. Stanie się gorącym, białym karłem i przestanie
dostarczać planetom jakiejkolwiek energii.
– I co dalej? – zapytał jakiś chłopiec.
– Co dalej...? Karzeł będzie stygnąć przez setki
milionów lat. Jeżeli Ziemia zdoła przetrwać do tego momentu stanie się wtedy
lodową, zimną planetą. Przejdźmy teraz do mgławic i supernowych. Przed nami
jeszcze czarne dziury, które zawsze cieszą się największą przychylnością, więc
zostawiam je na koniec...
Po pokazie, kiedy większość uczniów opuściła pomieszczenie,
piętnastoletnia Meredith zaczepiła prowadzącego zajęcia. Wyłączył projektor i zabrał
się za segregowanie materiałów dla kolejnej grupy zwiedzających.
– Tak, dziewczynko? – Był wysoki, chudy i nosił modne
okulary. Włosy miał ułożone na żel, a elegancki krawat luźno oplatał jego
szyję.
– Mam pytanie – powiedziała śmiało Meredith, podchodząc
bliżej biurka. – Wiem, że był na to czas, ale nie chciałam się odzywać przy
swojej klasie.
Chłopak zmarszczył brwi i sprawdził godzinę.
– Dobra, byle szybko. – Machnął ręką. – Co chcesz
wiedzieć?
Nastolatka bezwiednie położyła dłoń na biurku i
pochyliła się ku Patrickowi. To imię widniało na identyfikatorze przypiętym do
górnej kieszonki koszuli.
– Zastanawiałam się, po co właściwie istniejemy.
Miliard lat i... i po wszystkim?
Młody mężczyzna parsknął krótkim śmiechem. Zaraz potem
przywołał się do porządku i, wciąż hamując głupkowatą minę, odpowiedział:
– To już zahacza o egzystencjalizm, filozofię...
Powinniśmy się cieszyć, że dostaliśmy życie i możemy je wykorzystać, nie? Nie
martwmy się, co będzie w dalekiej przyszłości. Postęp techniczny nie ulegnie
załamaniu i jeżeli ludzie zdołają uciec z Ziemi, i przenieść się na przykład...
na jeden z księżyców Jowisza, gdzie mogą panować sprzyjające warunki, rasa
przetrwa. Nie wiem, na jak długo. Wszechświat miał swój początek i zapewne
jakoś się skończy. O to dam sobie uciąć głowę.
Meredith nie zadowoliło to objaśnienie. Ogrom nowo
nabytej wiedzy był przytłaczający. Chciała zapytać o coś, czego nie potrafiła
ubrać we właściwe wyrazy. Czuła na sobie zniecierpliwiony wzrok, więc wycofała
się z dalszej rozmowy.
– Dziękuję... Do widzenia.
Odwróciła się na pięcie i ujrzała przed sobą
ciemnoniebieski, roztrzaskany kabriolet. Przód auta był całkowicie zmiażdżony,
a z silnika wydobywały się szare kłęby oparów. Zerknęła przez ramię na
Patricka, który robił coś przy projektorze i klął po cichu. Najwyraźniej nie
widział tego, co ona. Meredith niepewnym krokiem obeszła rozbity, przewrócony kołami
do góry samochód. Ukucnęła, żeby zobaczyć kierowcę przygniecionego własnym
pojazdem. Szyba kabrioletu wbiła się w kark chłopaka, niemal oddzielając
zakrwawioną głowę od reszty ciała. Brązowe tęczówki wychodzących na wierzch
gałek ocznych należały do Patricka.
Gwałtownie wstała i zakryła usta pięścią. Obraz znikł.
Chciała uciec stamtąd i pobiec do najbliższej toalety, gdzie mogłaby
zwymiotować, ale powstrzymała mdłości.
– Nadal tu jesteś? Lepiej wyjdź, bo zgubisz opiekuna.
Żywy, namacalny Patrick patrzył na nią z litościwym
uśmiechem. Przełknęła głośno ślinę i, nie panując nad swoimi słowami, powiedziała:
– Powinieneś zapinać pasy, wożąc się nową zabawką od
tatusia. Każdy wie, że nie zarobiłeś na ten kabriolet sam, więc przestań się
popisywać.
Parę dni później Meredith obejrzała w wieczornych
wiadomościach relację z miejsca niegroźnego wypadku na przedmieściach Chicago.
Patrick wziął sobie do serca jej ostrzeżenie i przeżył, ale w ciężkim stanie
został przewieziony do szpitala. Później przeczytała w gazecie o paraliżu. Młody
astronom był skazany na wózek inwalidzki. Przynajmniej żył.
Rick
przyjechał swoim służbowym samochodem. Meredith podejrzewała, że pracował od
rana i także nie był w najlepszym nastroju. Zgasił silnik i wysiadł, głośno trzaskając
potem drzwiami. Dzięki jasnemu oświetleniu latarni kobieta zauważyła typowy,
służbowy strój detektywa: czarna, rozpięta marynarka i biała koszula pod spodem;
jej również nie zapiął pod samą szyję. W prawej ręce trzymał teczkę. Przechodząc
przez otwartą bramkę zauważył Meredith i pomachał do niej. Rudowłosa wstała,
bez namysłu pocierając zmarznięte ramiona. Kiedy wspominała dawne czasy, zerwał
się zimny, nocny wiatr.
– Cześć.
Przepraszam, że nachodzę cię o tej porze – powiedział na powitanie Rick. –
Chciałbym z tobą coś szybko omówić, a w przyszłych dniach nie będę mieć czasu.
Dzisiaj dostałem czterdziestą ósmą sprawę.
– Nie ma sprawy. Wejdźmy
do środka – zaproponowała. Nie sądziła, że ucieszy się tak prawdziwie na jego widok. – Zrobiłam ci kawę.
– Nie musiałaś, ale
dziękuję.
Kazała Rickowi
rozgościć się w salonie. Tam przeniosła z kuchni ciepłą kawę i skromny
poczęstunek, na jaki składały się odrobinę zwietrzałe ciasteczka. Mężczyzna
przysunął fotel do ławy i wyjął ze skórzanego neseseru cienki plik kartek
pachnący jeszcze świeżym drukiem. Uśmiechnął się, gdy zobaczył znajomy kubek.
Wrzucił do niego kostkę cukru, wlał odrobinę śmietanki i zamieszał całość.
Meredith przysiadła
na kanapie i wcisnęła złożone dłonie między uda. Rick pachniał perfumami, które
lubiła. Poza tym był trochę spocony, a zmęczenie wyzierało z jego podkrążonych
oczu. Przed napiciem się zdjął marynarkę i przewiesił ją przez oparcie.
– Co u ciebie
słychać? – zapytał niepozornie, patrząc na rudowłosą.
Pani Dawn drgnęła
lekko, zaskoczona troską wyzierającą z tych słów. Zastanawiała się, czy
powiedzieć detektywowi o Jane. Niejako zaangażowała go w sprawę z Matthew i
uznała, pomimo nawału zajęć w pracy Ricka, że powinien on o tym wiedzieć.
Detektyw wysłuchał jej z należytą uwagą, wyraźnie zasępiony. Nie podała mu
wszystkich szczegółów z wizyty u panny Hiller, starała się mówić skrótowo i
prędko wyrzucić z siebie złe emocje.
– Chciałabym, żeby
odejście jednego ducha oznaczało jeden zamknięty rozdział, niestety tak nie
jest. Tu, na ziemi, pozostają żywi i muszą się jakoś pogodzić ze śmiercią krewnego,
przyjaciela, ukochanego. Jakoś – rzekła na koniec, nie kryjąc nuty goryczy. –
Czuję się odpowiedzialna za tych ludzi... Zawsze tak było. Nie umiałam odejść
tak po prostu. – Pstryknęła palcami. – Proszę, dusza waszego zmarłego zaznała
spokoju, więc teraz radźcie sobie sami, do widzenia. – Zaśmiała się bezsilnie.
Rick zachował
powagę. Z wahaniem wyciągnął rękę i łagodnie pogłaskał Meredith po piegowatym
policzku. Nie odrzuciła gestu. Machinalnie przechyliła głowę na bok, sycąc się
tym miłym dotykiem jak złakniona ciepła kocica, która wskoczyła na rozgrzany
piec. Niespodziewanie ujęła łokieć Ricka, podniosła się i usiadła mu na
kolanach. Wtuliła twarz w męską szyję. Mężczyzna wstrzymał oddech, bez słowa
obejmując drobne, kobiece ciało. W miarowym tempie gładził jej plecy. Oboje
byli w równym stopniu zaskoczeni tą spontaniczną bliskością naznaczoną
cierpieniem. Przymknęli powieki, a uścisk Meredith znacznie zelżał. Bała się,
że da Rickowi złudną nadzieję na więcej, ale nie odchodziła, rozsmakowana w
wygodzie i bijącym od niego cieple. Czuła pod warstwą ubrań przyśpieszone tętno
i palce przesuwające się po jej plecach w coraz intensywniejszym rytmie. Serce
Meredith też biło mocniej. Rick odchylił głowę i musnął nosem brodę rudowłosej.
Ich usta dzieliły milimetry.
– Nie. Przepraszam.
– Uciekła przed pocałunkiem w ostatnim momencie. – Odsunęła się. Miejsca, które
pieścił detektyw, przyjemnie pulsowały.
– W porządku.
Domyśliłem się. Nie planowałem niczego inicjować – tłumaczył bezładnie. Otarł
nadgarstkami spocone skronie. Źrenice miał powiększone.
– To ja zaczęłam.
Brakowało mi... – Nie dokończyła. Przycisnęła dłoń do mostka i powróciła na sofę.
Przez kilka minut nie odzywali się do siebie, wpatrzeni w dwie różne strony.
Ciszę schrypniętym głosem przeciął Rick.
– Ciężej jest ci
znosić dar od czasu... od... – Skrzywił się ze smutkiem.
Kobieta spojrzała
na niego uważnie i westchnęła.
– Tak, ale znam
swoją misję. Mam być silna i nie zwariować.
Detektyw skinął ze zrozumieniem.
– I co dalej z
Jane? Będziesz ją odwiedzać?
Meredith założyła
włosy za uszy.
– Wolałabym tego
uniknąć. Wiem, że brat Matthew żywi do niej głębokie uczucia i to jest
światełkiem w tunelu. Mi wystarczy Jacqueline. Bardzo się do mnie przywiązała.
Coraz częściej pyta się, w jakiej okolicy mieszkam, jak wygląda mój dom... A
później się przymila i mówi, że w sierocińcu nikt nie traktował jej z równą
sympatią, co ja. W pewien sposób polubiłam tę dziewczynkę, mimo to nie powinnam
była dopuścić do powstania tej więzi.
– Ona ma dwanaście
lat i zdaje sobie sprawę, że wasze drogi się rozejdą. Po procesie pewnie trafi
do ośrodka wychowawczego. Lepszego, bo lepszego, tego będą żądać i
psychologowie, i media – odparł Rick, upijając solidny łyk kawy. – Nie wiń się
za to, że dałaś jej trochę ciepła.
– Nie, nie obwiniam
nikogo, tylko boję się o nią. Jest delikatną, kruchą dziewczynką. Nikt nie
ukształtował charakteru Jacqueline, nie zaznała rodzicielskiej troski –
zauważyła Meredith.
– Jak setki i tysiące
innych dzieci. Z tym, że akurat ona przeszła traumę porwania i przetrzymywania
u obcego człowieka. Potrzebuje opieki specjalistów.
– No tak –
przytaknęła. Nie potrafiła przełknąć myśli, że do osiągnięcia dorosłości
Jacqueline będzie traktowana jak obiekt badawczy, egzystując w cieniu własnego
nieszczęścia. Kim się stanie za dziesięć lat? – Cóż, nieważne. Powiedz, z czym
przychodzisz. Co to za nowa sprawa?
– Morderstwo,
brutalne w swojej nieudolności, tak to ujmę. Nie przywiozłem tej dokumentacji,
bo jest świeża, przekazywana z rąk do rąk. Mam już małe tropy, więc znalezienie
oprawcy bynajmniej nie zajmie wielu miesięcy. Z tobą chciałem pomówić o czymś
innym. Dzisiaj w gazecie natknąłem się na rubrykę ze zdjęciami poszukiwanych
osób. – Podał Meredith jedną z przywiezionych kartek. – Sprawa została
zamknięta przez policję po tygodniu. Pamiętam nawet, że dostałaś kopię tych
akt, ale wydrukowałem je ponownie, żebyś nie szukała. Zobacz.
Kobieta spojrzała
na zdjęcie dziewczyny o zimowej urodzie Królewny Śnieżki, a potem przebiegła
wzrokiem po treści. Teraz ona mogłaby dopiec Rickowi, mówiąc, że nie warto
przejmować się jednym błahym
zaginięciem, kiedy ogrom rodzin czeka na wymierzenie sprawiedliwości katom
swoich dzieci. Ellen Clark miała pecha, tak jak miliony innych ludzi na całym
świecie, zapadając się pod ziemię bez śladu.
– Hm – mruknęła
tylko.
– Mam też kolczyki,
jakie nosiła w dniu zniknięcia, jedyny materiał dowodowy, znaleziony jakiś
kilometr od obszaru docelowego. Nie wiadomo, czy doszła do centrum. – Detektyw
położył na ławie szczelnie zamknięty, foliowy woreczek. Wewnątrz umieszczono
duże, kremowe perły. Zwykłe, tanie klipsy.
Meredith zwilżyła
językiem suche wargi. Nie wiedziała, co zrobić. Rick wydawał się przejęty tą
sytuacją. Wwiercał w nią niecierpliwe spojrzenie.
– Czemu akurat ona?
– zapytała po chwili milczenia.
– Tak jakoś. –
Wzruszył ramionami. – Nic innego jak błysk intuicji. Sprawdź, czy żyje. Tylko o
tyle cię proszę. Możliwe, że wpadłem na nowy pomysł odnośnie całego zajścia.
– Dobrze. Zrobię,
co w mojej mocy. Jeżeli uda mi się coś ustalić, zadzwonię – powiedziała, tym
razem z większym entuzjazmem. Widziała, że detektywowi z jakiegoś powodu
zależało na rozwiązaniu tej zagadki.
– Świetnie. Docenię
każdy szczegół, choćby najmniejszy.
– Właściwie... Mogę
spróbować teraz – orzekła, spoglądając na perły.
Rick uniósł brwi.
Dopił końcówkę chłodnej kawy i wsadził do ust piernika. Szybko go przeżuł i
połknął.
– Nie, nie chcę cię
poganiać. Powinnaś odpocząć... Oboje powinniśmy odpocząć. W domu jestem już
gościem – odrzekł.
Meredith skinęła
głową, niespostrzeżenie pochmurniejąc na wyraz "dom".
– Dobry pomysł. – Wymusiła
uśmiech.
*
Rick zatrzymał się
na światłach i wyłączył radio, zirytowany głośną, klubową muzyką.
Dzielnicę pani Dawn
opuścił po dwudziestej drugiej. Przestał myśleć o Ellen Clarke, Lindzie Utter
oraz innych osobach wpisanych w liczne akta zbrodni. Roztrząsał chwilę słabości
Meredith – kierowała nią jedynie żałość albo egoistyczna potrzeba czyjegoś
dotyku i zdawał sobie z tego sprawę. Bardziej zmartwił się tym, że on sam nie
poczuł nic ponad naturalne, mimowolne podniecenie i współczucie. Zero
świadomego pożądania kobiety, którą, jak mu się zdawało, kochał cały czas? Po
części usprawiedliwiał to przykrością z powodu tej nastolatki, Jane.
Jeżeli jego miłość
zgasła, wkrótce będzie pewien. A Meredith? Widział w jej ciemnoniebieskich
oczach niemą, rozpaczliwą prośbę, by nie poruszał tematu związku. To prędzej
ona nie wiązała z Rickiem żadnych dalekosiężnych planów, poddając się jednemu
najtragiczniejszemu wspomnieniu, jakie ich łączyło.
Perspektywa
rozdzielenia się na stałe i znalezienia nowych partnerów była wyjątkowo
bolesna, lecz myśl o tkwieniu w martwym punkcie również nie uszczęśliwiłaby
żadnej ze stron.
Dziesięć wspólnych
lat zdmuchniętych w nicość jak pył.
*
Wybiła północ.
Postanowiła wziąć długą
kąpiel doprawioną różanym olejkiem zapachowym. Na półce przymocowanej do wanny
umieściła dwie białe świece. Podpaliła ogniem zapałki oba knoty, następnie
zdjęła ubranie, upięła włosy i zanurzyła się w gorącej wodzie. Piana zakryła jej
obojczyki oraz barki. Płomienie rozświetlały małą łazienkę. Meredith wysunęła
ręce i zaczęła układać dłońmi różne figury, które pojawiały się na suficie w
formie czarnych cieni o rozmytych konturach. Mgliście wspominała takie zabawy
ze swoją biologiczną matką...
Ptak z rozłożonymi
skrzydłami. Szczekający owczarek niemiecki. Łeb dinozaura. Splecione szyjami
łabędzie.
– Ładne – szepnęła.
Rozdzieliła zakochane łabędzie i sięgnęła po kolczyki Ellen, leżące na skrawku
papieru przy umywalce. Nie miała żadnych oporów przed wyjęciem ich z foliowej,
dobrze zabezpieczonej przez policję torebki.
Zważyła perły w
palcach. Były zimne i martwe, ale Meredith wiedziała, że mogły kryć pod swoją
gładką powłoką zapis ostatnich emocji dziewczyny albo obrazów, jakich była
świadkiem przed zaginięciem.
– Czy chcesz mi coś
przekazać, Ellen? Czy jesteś jeszcze tu, na ziemi? – zapytała cicho. Oddychała głęboko,
obracając klipsy w osuszonych dłoniach. Płomienie świec zadrżały i nieznacznie
pochyliły się w jej stronę. Zamknęła oczy. Przed seansem starannie oczyściła
umysł. Chciała być białą, niezapisaną kartką. Już nie tylko dla Ricka, ale i
dla Ellen. Po odjeździe detektywa uruchomiła komputer i poszukała w sieci więcej
informacji o dwudziestolatce. Między dziesiątkami krótkich notatek prasowych
znalazła poruszające wideo – apel od jej matki i przyjaciół. Prosili Ellen, aby
powróciła do domu albo skontaktowała się z bliskimi, byleby dała znak życia, co
oczywiście się nie wydarzyło.
Meredith zamknęła
oczy. Nie wypuszczała kolczyków z ciasnych objęć palców. Próbowała wyobrazić sobie
scenerię późnozimowego Chicago, mroźnego, Wietrznego Miasta, w którym do
wczesnej wiosny padał śnieg, a ulice pokrywała cienka warstwa lodu...
Rozchyliła powieki.
Ogień świec płonął w odcieniach błękitów, a na rozjaśnionym suficie, gdzie
niedawno urządziła krótki spektakl cieni, zaczęły pojawiać się niewyraźne
kształty. Woda w wannie stała się zimna, a ją samą objęło uczucie panicznego
strachu oraz bezsilności. Podniosła wzrok i z rozchylonymi, sinymi wargami
obserwowała pokaz. Usłyszała też brzęczenie starego radia i audycję puszczoną z
popularnej chicagowskiej stacji.
...miną dwa pełne miesiące od zniknięcia Ellen Clarke,
młodej, utalentowanej tancerki, która 5 marca wyszła z mieszkania na parę minut
i zaginęła bez śladu. Przez brak rzetelnych dowodów i świadków, policja była
zmuszona do zamknięcia sprawy, jednak matka Ellen nie zamierza się poddawać, na
własną rękę usiłując dociec prawdy. Nie dopuszcza myśli, że dziewczyna mogłaby
już nie żyć, obawiając się jednocześnie...
Nastała cisza.
Meredith śledziła rozbieganym spojrzeniem bladoniebieskie cienie pojawiające
się na górze. Zdawało jej się, że była tam mała, kobieca sylwetka i drobne,
czarne ślady stóp. Później zbliżenie na dłoń podrzucającą coś beztrosko. Ten
miarowy, hipnotyzujący ruch sprawił, że zapadła w niby sen...
Z szarego nieba spadają małe, wirujące płatki.
Dlaczego nie? Danny ma rację. Wścieknie się, ale
zasłużyła.
– Chcesz macha?
Dym miernego papierosa jest drażniący, ale przyjmuję
propozycję i zaciągam się, kopiąc prostokątne pudełko z nazwą mało popularnego butiku.
Oddaję fajkę Danny'emu, a on uśmiecha się szeroko.
– Masz całe czerwone uszy.
– Bolą mnie. Potrzymasz na chwilę te głupie kolczyki?
...no nieźle, wyrobiła się przez ten taniec, ciekawe, ile
zapłaciliby...
– O, od razu lepiej. Poprawię sznurówki.
– Dobra, a teraz się pośpieszmy. Wezmę auto i jedźmy.
– Skończyłeś zmianę? – pytam nerwowo.
– Ta. Nie martw się, odstawię cię za parę godzin.
Rozerwiemy się.
Zaczynam się wahać. Może powinnam najpierw zanieść buty
albo w ogóle wrócić do domu? A zresztą, zabawię się trochę, a wieczorem pogadam
z matką...
Meredith ocknęła
się. Łazienkę znów zalewał pomarańczowy brzask, a klipsy Ellen spoczywały na
kafelkach. Kąpiel wystygła, a skóra rudowłosej zmarszczyła się tu i ówdzie.
Palcami stóp pociągnęła za korek. Odgłos spływającej do rur wody przywrócił ją
do rzeczywistości. Prędko wyszła z wanny, otulając się puchatym szlafrokiem;
zapaliła także światło elektryczne i zdmuchnęła oba płomyki.
Nie zdołała
wykrzesać wiele z biżuterii panny Clarke, mimo to doświadczyła kolejnych
dziwnych zdarzeń w swojej karierze jasnowidza. Wizja przyniosła nieduży trop –
męskie imię, a także przeczucie, że dziewczyna była żywa. Na przemian ogarniała
ją wściekłość i strach, jakby Ellen przebywała gdzieś wbrew wolnej woli, nie
mogąc się skądś wydostać. Kimkolwiek był Danny, stanowił klucz do sprawy. Mógł
uprowadzić młodą kobietę, oddać ją mafii albo przetrzymywać. Z całego półsnu wizualnie
pamiętała jedynie rozwiązane, czerwone sznurówki oraz odsłonięty nadgarstek, a
na nim mały tatuaż – bordowa różyczka.
Meredith oprzątnęła
dom i powędrowała do sypialni. Będąc już w łóżku, wtuliła się w kołdrę i zasnęła,
ledwo przyłożywszy głowę do poduszki. Dla odmiany śniła o czymś miłym, o
zeszłorocznych wakacjach nad morzem. Z Rickiem i kilkumiesięcznym Evanem w
ramionach taty. Nic wtedy nie zapowiadało tragedii, a radosne słońce stanowiło metaforę dla ich rodzinnych, beztroskich
chwil.
*
Rick przebudził się
przed ósmą i natychmiast zerknął na ekran komórki. Czekała na niego jedna
wiadomość głosowa od... Meredith. Ucieszył się, mogąc usłyszeć na dzień dobry
jej głos.
Ellen chyba żyje. Miałam wizję i odebrałam wiele
negatywnych emocji. W dniu zaginięcia była z chłopakiem, którego nazywała
Danny'm i ręczę, że byli znajomymi. Nawet dobrymi znajomymi. Namawiał ją do
przejażdżki samochodem, potem udali się razem w jakieś miejsce, ale Ellen
zamierzała wrócić pod wieczór. Chłopak mógł być pracownikiem tego centrum, nie
miał najszczerszych zamiarów. To najważniejsze rzeczy, oby pomogły. Rick...
miłego dnia. Powodzenia w śledztwach.
Detektyw odsłuchał
nagranie trzy razy. Był zaskoczony, że Meredith tak szybko podjęła się
wyzwania, bo szczególnie nie naciskał. Powątpiewał w chęci pani Dawn i nie miałby
jej szczególnie za złe; ubzdurał sobie coś z Ellen i oto faktycznie istniała jakaś
możliwość odnalezienia dziewczyny całej i zdrowej. Bezzwłocznie wybrał prywatny
numer do Charlesa Crossa. W krótkiej rozmowie telefonicznej powiedział
prokuratorowi, że otrzymał istotne informacje w sprawie Ellen Clarke i zajmie
się tym dochodzeniem – sam, bez wywoływania medialnej burzy – jak rozpatrzy
dowody dotyczące brutalnego morderstwa Lindy Utter.
Rick leżał jeszcze
przez pięć minut i patrzył w okno. Przez szybę dostrzegał kawałek błękitnego
nieba oraz część sąsiedniego drapacza chmur. Zapowiadał się ciężki dzień i mężczyzna
miał nadzieję, że zdoła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, dowiadując się,
kto stał za zabójstwem Lindy i co przydarzyło się Ellen tamtego marcowego
popołudnia.
*
Przed budynkiem
biblioteki uniwersyteckiej na Meredith czekała Shelby Rose. Duch był
posępniejszy niż ostatnim razem, kiedy pani Dawn z nim konwersowała. Zatrzymała
się przed szerokimi, kamiennymi stopniami i rozejrzała wokół, na szczęście w
pobliżu nie było wielu studentów, a ci, którzy się pojawili, rozsiadywali się
na przystrzyżonym trawniku w grupkach, zapewne zamierzając pouczyć się wspólnie
przed zajęciami.
– Cześć. Ładnie
wyglądasz – powiedziała smętnie Shelby.
Meredith grzecznie podziękowała
i pierwszy raz przyjrzała się strojowi byłej studentki matematyki. Shelby miała
na sobie czarne, obcisłe dżinsy, kremową koszulkę opinającą mały biust i
skórzaną, zapiętą do poziomu piersi kurtkę. Nie był to ani elegancki, ani
domowy strój, dlatego Meredith nie miała żadnego pomysłu, co do okoliczności
śmierci tej wdzięcznej dziewczyny. Nie wyglądała na ukochaną motocyklisty lub
pracownicę wysokiego urzędu.
– Pamiętam o twoim
albumie. Zechcesz poczekać, aż będę mieć przerwę w pracy?
Shelby machnęła
ręką.
– Jasne, mam całą
wieczność. Wejdźmy do środka, bo ktoś zauważy, że stanęłaś jak wryta i
mamroczesz pod nosem – zauważyła.
– Racja. Czemu dzisiaj
jesteś taka markotna? – spytała ostrożnie Meredith, gdy znalazły się w
bibliotece.
– Bo niczego nie
rozumiem i niczego nie pamiętam – odpowiedziała Shelby smutnym głosem. –
Chciałabym sobie przypomnieć szczegóły z życia, ale nie potrafię.
– Chodź za mną.
Przeszły do pokoju
dla pracowników, gdzie pani Dawn zdjęła żakiet, a torebkę schowała na dnie
szafy. Zauważyła z niesmakiem, że w zlewie stał stos brudnych naczyń, w tym
zaschnięty od resztek kawy kubek, z którego pił Mike Hopkins. „Cholera jasna”,
pomyślała ze złością. Chwyciła zieloną myjkę i szarpnęła butelkę z płynem.
– Czemu nie włożysz
tych garów do zmywarki? – Shelby skrzyżowała ręce na piersiach i spoglądała uważnie
na Meredith.
– Bo jest zepsuta
od czterech tygodni? Nieważne, przynajmniej mam pretekst, żeby tu chwilę
zostać. A więc, o co chodzi z tobą, twoją śmiercią?
– Aleś ty subtelna.
– Shelby przewróciła oczami. – Mówiłam ci, że nic nie pamiętam. Pewnego raz po
prostu znalazłam się na chicagowskiej ulicy i wszyscy jakby się zmówili, żeby
nie zwracać na mnie uwagi. Nie rozumiałam, co się dzieje. Byłaś pierwszą
osobą... no wiesz.
– Raczej nie
przyszłaś tutaj z nudów? – Meredith spłukała dwa talerzyki i wsadziła je we
wnęki plastikowej suszarki.
Shelby wskoczyła na
pusty blat szafki.
– Nie. Czułam, że
znajdę tu odpowiedź, ale niekoniecznie chodziło o ciebie. Dlatego poprosiłam o
ten album. – Wzruszyła ramionami.
– Wiesz –
powiedziała bibliotekarka – wcale nie musimy się przejmować tymi zdjęciami.
Wystarczy, że podasz adres zamieszkania, dane kogoś bliskiego... Ostatecznie
przejrzymy archiwum nekrologów z dwa tysiące ósmego, to jakoś poprowadzi nas
dalej. Jest jeszcze twój profil na stronie... Shelby? – Meredith ściągnęła brwi
ku dołowi i zakręciła wodę.
Shelby stała już przy naściennym kalendarzu.
Miesiąc maj przedstawiało holenderskie pole barwnych tulipanów skąpanych w rdzawo-różowym
blasku porannego słońca. Młoda kobieta nerwowym ruchem odgarnęła rozpuszczone, ciemne
włosy i powiodła palcem po dacie. Stała odwrócona tyłem i rudowłosa dostrzegła
dwie małe dziurki przebijające na wylot materiał kurtki. Musiała przyjrzeć im
się bliżej.
– Dwa lata...? To
niemożliwe. To...
– Możliwe. Zostałaś
postrzelona – odparła Meredith zmartwionym głosem. Czuła w gardle znajomy,
narastający ucisk niepokoju.
Shelby pokręciła
przecząco głową, jakby nie przyjmowała tego do wiadomości.
– Wcale nie! –
zawołała. Szyby olchowego kredensu zadrgały, a żarówka w lampie sufitowej
pękła. Białe odłamki wylądowały tuż przed czubkami butów Meredith. Odsunęła się
z przestrachem i podniosła wzrok na Shelby. Rozeźlony duch znikł.
C.D.N.
_ _ _
I takim oto sposobem opowiadaniu stuknęło 100 stron.